Quantcast
Channel: Spider's Web
Viewing all 7451 articles
Browse latest View live

iPhone Pro z rysikiem? Pozwólcie, że przypomnę słowa Steve’a Jobsa

$
0
0

Pojawiają się kolejne poszlaki wskazujące, że nowy iPhone będzie obsługiwany rysikiem.

iPhone Pro, jeśli będzie obsługiwany również za pomocą rysika, to trzeba pamiętać, że nie będzie pierwszym urządzeniem mobilnym Apple’a z rysikiem.

Dawno, dawno temu Apple miał Newtona - przenośny komputer, który można uznać za dziadka iPada. Nie tak dawno temu Apple wrócił do rysika. Apple Pencil pojawił się na rynku jako akcesorium do iPada Pro. I nie był to jednorazowy wyskok. Od tamtego czasu Apple konsekwentnie trzyma się rysików. Nowe iPady Pro współpracują z Apple Pencil 2, a pierwszy Pencil działa z tańszymi iPadem, iPadem Air i iPadem mini.

Teraz docierają do nas informacje, że nowy iPhone Pro również będzie działał z rysikiem. To rodzi sporo pytań.

Kto chce rysika? Musicie go wyciągać i wkładać z powrotem, gubicie go. Bleee! Nikt nie chce rysików - powiedział Steve Jobs prezentując światu pierwszego iPhone’a.

Oczywiście potencjalny rysik w iPhonie Pro będzie tylko jedną z możliwości obsługi smartfona. Nie będzie obowiązku korzystania z niego. Ale przecież osoby, które się na to zdecydują będą musiały zmierzyć się z wadami, o których żartował Jobs.

krótszy apple pencil

Będą go wyciągać i chować. Będą go gubić. Ja swojego Apple Pencila gubię co chwilę. Znajduję go w przeróżnych miejscach. Pod stołem. Na dnie plecaka. Pod poduszkami na kanapie. Na dywanikach w aucie. W kieszeniach.

Tak, korzystam z rysika na iPadzie Air i uwielbiam go

Tworzę za jego pomocą wszystkie odręczne notatki. Zrezygnowałem z tradycyjnego notesu i papierowych kalendarzy, które od lat zawsze leżały na moim biurku.

Notuję, szkicuję, bazgrzę, rysuję i koloruję, bo rysik przydaje się nie tylko do pracy, ale również do rozrywki. Można wykorzystywać go do edycji zdjęć oraz do odstresowywania się przy kolorowankach. Można go wykorzystać też jako precyzyjne urządzenie wskazujące np. w programach do montażu wideo. Możliwości jest wiele.

Nie czuję jednak najmniejszej potrzeby, żeby rysik z iPada miał być kompatybilny z iPhone’em. To są przecież zupełnie inne urządzenia, które ze względu na rozmiar ekranu nadają się do innych zastosowań. To, co jest wygodne na iPadzie, niekoniecznie będzie wykonywane z przyjemnością na iPhonie. To działa w obie strony - vide fotografowanie iPadem.

Rysik w smartfonie? Samsung od lat pokazuje, że takie rozwiązanie nadal ma sens można ludziom sprzedać. Jednak Samsung zrobił to ze smakiem - przeprojektował urządzenie, żeby rysik był jego częścią. Gdy nie korzystasz z rysika w Galaxy Note 10, to wkładasz go do otworu w obudowie i o nim zapominasz.

A u Apple’a?

Jeśli rysik będzie rozwiązany w sposób, jaki sugeruje powyższa grafika, to będzie to niewygodne. Rysik będzie się gubił, jeśli użytkownik nie będzie miał specjalnego, pokracznego etui, które niestety sprawi, że telefon leżący na stole nie będzie wygodny w użytkowaniu.

Powiedzmy sobie wprost: jeśli Apple rzeczywiście zrobi taki paskudny rysik do smartfona, to będzie żart. Firma wystawi się na pośmiewisko. Gdzie rysik Note’a 10, a gdzie iPhone’a Pro? Taka przepaść technologiczna między dwoma rywalami jest niedopuszczalna.

Lepiej już tkwić przy Jobsowym podejściu do tematu, że rysiki w smartfonach są bez sensu, niż wypuszczać takiego potworka.

Jestem ciekaw, gdzie był Tim Cook, gdy Steve Jobs wykrzykiwał ze sceny, że „nikt nie chce rysika”. Pewnie nie pomylę się bardzo, jeśli powiem, że siedział w pierwszym rzędzie przytakując i podśmiechując się jednocześnie.

PS Na koniec taka myśl: Apple Pencil jest inny niż Apple Pencil 2 - iPad Pro, który działa z Pencilem 2, nie działa z pierwszym Pencilem, a iPad Air z 2019 (nowszy od iPada Pro) działa ze starym Pencilem. Z nowym nie potrafi. Którą technologię wykorzysta Apple w iPhonie? Zgodną z Pencilem czy Pencilem 2?

Nieważne którą i tak będą problemy. Jeśli iPhone Pro będzie zgodny z Pencilem 2, to posiadacze nowych iPadów, iPadów Air i iPadów mini będą musieli korzystać z innego rysika na tablecie i z innego na iPhonie. Natomiast jeśli iPhone Pro będzie zgodny ze starym Pencilem (byłoby to dziwne), to posiadacze nowych iPadów Pro będą musieli korzystać z dwóch różnych rysików.

A mówili, że korzystanie z ekosystemu Apple'a oznacza spójność i wygodę...



iPhone Pro z rysikiem? Pozwólcie, że przypomnę słowa Steve’a Jobsa

Na PS4 można już przedpremierowo testować Call of Duty: Modern Warfare

$
0
0

Call of Duty: Modern Warfare zadebiutuje we wrześniu. Jednak już teraz posiadacze konsol PlayStation 4 mogą przetestować ten tytuł, pobierając bezpłatną betę. Ta pozwala toczyć walki w nowym, ciasnym i turniejowym trybie 2v2.

Call of Duty: Modern Warfare to pierwszy CoD od lat, który zapowiada się naprawdę dobrze. Strzelanina dostanie wszystko, co najważniejsze: filmową kampanię dla jednego gracza oraz klasyczny multiplayer. Zamiast trybu zombie otrzymamy misje kooperacyjne do rozegrania ze znajomym. Z kolei fanów konkurencyjnego Battlefielda zaskoczy fakt, że do produkcji trafi tryb na 50 graczy. Taki z pojazdami, wielkimi mapami oraz flagami kontrolnymi. Co więcej, wciąż plotkuje się o bitwach na 100 graczy jednocześnie.

Posiadacze PS4 już mogą zaspokoić swoją ciekawość związaną z Call of Duty: Modern Warfare.

Na PlayStation 4 pojawiła się specjalna otwarta beta, która prezentuje niecodzienny tryb Gunfight. W nim gracze toczą potyczki dwa na dwa, walcząc na ciasnych i małych arenach. Liczy się zgranie, liczy się skill, liczy się kreatywność oraz zdolność do zaskakiwania przeciwnika. Gunfight to tryb typowo turniejowy, który może zdobyć wielką popularność na takich platformach jak Twitch czy Mixer.

Każdy pojedynek dwuosobowych drużyn w Gunfight składa się z sześciu rund. Co ciekawe, gracze nie wybierają broni oraz ekwipunku. System przydziela losowe bronie co rundę lub dwie, a gracze muszą dostosować taktykę do sprzętu posiadanego w ręce. Oczywiście aby było sprawiedliwie, obie drużyny otrzymują takie samo wyposażenie. W jednej rundzie może to być świetna na bliskie dystanse strzelba, aby w kolejnej otrzymać karabin wyborowy z lunetą.

Otwarta beta Call of Duty: Modern Warfare dla posiadaczy PS4 potrwa cały weekend.

Zachęcam jednak do wcześniejszego pobrania programu do pamięci konsoli. Pliki instalacyjne to łącznie ponad 32 GB danych. Warto uruchomić pobieranie wcześniej, aby w sobotę i niedzielę czekała na nas gotowa gra. Jeśli Call of Duty: Modern Warfare przypadnie wam do gustu, beta umożliwia natychmiastowy zakup pełnej gry bezpośrednio z poziomu aplikacji. Niestety, jak zwykle w przypadku tej serii bywa, ceny są zaporowe. Cyfrowa wersja podstawowa kosztuje 289 zł. Za 349 zł kupimy edycję operatora, z kolei za 419 zł rozszerzoną edycję operatora.

Warto dodać, że żadna z tych wersji nie oferuje przepustki sezonowej. Call of Duty: Modern Warfare będzie jej pozbawione. Nowe mapy mają być udostępniane całej społeczności, a za prawdziwą gotówkę będziemy kupować operatorów, skórki czy emblematy. Podobny model (z umiarkowanym powodzeniem) stosują aktualnie producenci strzelaniny Battlefield V. Mam tylko nadzieję, że nowy CoD będzie rozwijany szybciej i częściej niż konkurencyjny BF.

Beta Call of Duty: Modern Warfare w PS Store



Na PS4 można już przedpremierowo testować Call of Duty: Modern Warfare

Player.pl rozpędza się i wyprzedza telewizję. Ramówka dostępna już tydzień wcześniej

$
0
0

TVN pokazał wczoraj swoją jesienną ramówkę, fani seriali i programów będą ją mogli zobaczyć wcześniej w serwisie player.pl.

Czas prezentacji telewizyjnych ramówek zawsze jest bardzo gorący. Stacje prześcigają się wtedy w pokazaniu najbardziej rączych koni ze swojej programowej stajni. Nie bez znaczenia jest tu również to, kiedy dana produkcja zadebiutuje. TVN idzie jednak trochę w poprzek temu szaleństwu za pomocą swojej platformy player.pl.

„39 i pół tygodnia”, nowy sezon „Pułapki”, „Zakochani po uszy” czy „Pod powierzchnią” to część tytułów, które pojawią się w linearnej telewizji. Co jednak ważne, fani produkcji czy wyjątkowo niecierpliwi widzowie będą mogli zobaczyć je wcześniej, na platformie player.pl w pakiecie START za 10 zł miesięcznie.

player pl

Player.pl - najgłośniejsze seriale:

39 i pół tygodnia

Kontynuacja popularnego serialu „39 i pół”, który wiele lat temu opowiadał słodko-gorzką historię mężczyzny, który zbliża się do czterdziestki i musi przynajmniej trochę uporządkować swoje życie. W kontynuacji znowu zobaczymy Tomasza Karolaka, tym razem jednak grany przez niego bohater zostanie postawiony przed jeszcze większym i dość ostatecznym problemem.

Premiera serialu w player.pl 1.09, a tydzień później na antenie TVN.

Pułapka, sezon 2.

pulapka player

Dobre przyjęcie przez widzów i wysoka oglądalność sprawiły, że serial, który początkowo miał być zamkniętą całością został przedłużony o kolejny sezon. Na ekranie zobaczymy Agatę Kuleszę, Jana Frycza, Mariannę Kowalewską, Mateusza Więcławka i Leszka Lichotę.

Premiera nowego sezonu serialu 27.08 w player.pl, tydzień później na antenie TVN.

Pod Powierzchnią, sezon. 2

„Pod Powierzchnią” to serial, który zdobył uznanie widzów i krytyków. Dojrzała fabuła i świetna obsada aktorska sprawiły, że kontynuacja była więcej niż pewna, a samo zakończenie 1. serii rodziło wiele nowych i nurtujących pytań. W nowym sezonie wystąpią m. in. Magdalena Boczarska, Bartłomiej Topa, Łukasz Simlata, Maria Kowalska.

Drugi sezon serialu pojawi się w telewizji w październiku. W player można go zobaczyć już teraz wraz z sezonem pierwszym.

Co jeszcze w player.pl?

Seriale to jednak nie wszystko. W serwisie Player.pl pojawią się przedpremierowo również programy rozrywkowe, na przykład „Kuchenne rewolucje”, „Mam Talent!” czy „Masterchef”. Widzowie będą mogli zobaczyć również tytuły z innych stacji niż TVN, czyli na przykład „Zakochanych po uszy”, z Katarzyną Grabowską, Michałem Meyerem i Kamilą Kamińską, który później będzie emitowany w TVN7.

Player.pl to serwis oferujący wideo na życzenie, zawiera ponad 3 tys. tytułów i 300 pochodzących z rodziny programów TVN Discovery Polska oraz największych grup medialnych, m.in. CANAL +, HBO, Viacom, ELEVEN SPORT. Jasno widać, że serwis zmienia się, i to na korzyść. Przedpremierowe dostępy do hitowych seriali i programów, to dopiero początek. Player.pl doczekał się bowiem już produkcji oryginalnych, a jedna z nich, „Chyłka - Zaginięcie” (na podstawie prozy Remigiusza Mroza), doczeka się kontynuacji jeszcze w tym roku.

*Materiał powstał we współpracy z player.pl. 



Player.pl rozpędza się i wyprzedza telewizję. Ramówka dostępna już tydzień wcześniej

Nowy Switch z lepszym akumulatorem już w ofercie polskich sklepów. Na szczęście bez cenowej rewolucji

$
0
0

Bałem się, że polscy sprzedawcy uznają pojawienie się nowszej wersji konsoli Nintendo Switch za dobry powód do podniesienia ceny. Wszakże odświeżony handheld został wyposażony w lepszy układ zarządzania energią, co przekłada się na dłuższą pracę akumulatora. Nawet do 30 - 40 proc. Na szczęście ceny zostały na swoich dotychczasowych poziomach.

Tym razem Janusze biznesu nie wypełźli z garaży i magazynów. Sklepy internetowe działające na terytorium Polski sprzedają nową, lepszą wersję Nintendo Switcha w cenie 1399 zł. To wyższe widełki dosyć standardowej stawki, jaką za konsolę musimy zapłacić w sieciach RTV AGD. Co prawda realna cena konsoli Nintendo waha się między 1200 i 1350 zł, ale te 1400 zł jak za „nowy” produkt to poprawna, zasadna etycznie kwota.

Nie ulega bowiem wątpliwości, że nowy Nintendo Switch jest znacznie lepszy od starszej wersji.

Dzięki zaktualizowanemu układowi konsola lepiej zarządza energią. To przekłada się na dłuższą pracę akumulatora. Nowy Switch potrafi działać niemal o połowę dłużej, w zależności od uruchomionej gry. Im bardziej rozbudowany i zasobożerny tytuł, tym mniejsze różnice wydajnościowe. Jednak nawet uruchamiając wielkie The Legend of Zelda: Breath of The Wild nowa wersja Switcha oferuje aż dwie godziny więcej bezprzewodowej zabawy.

The Legend of Zelda: Breath of the Wild to dobra gra porównawcza. Starsza wersja konsoli pozwala bawić się z tym tytułem przez około 3,5 godziny. Nowy Nintendo Switch oferuje aż 5,5 godziny rozgrywki na jednym ładowaniu. Gigantyczna różnica. Na tyle duża, że naprawdę bym się nie zdziwił, gdyby część sklepów narzuciła wyższą cenę na nowszy model konsoli. No bo co stoi na przeszkodzie, żeby dodać garb w postaci stówki czy dwóch? W najgorszym przypadku wyczyszczą magazyn ze starszej, tańszej wersji.

Na szczęście polskie sklepy nie wykorzystały sytuacji. Nowy Nintendo Switch kosztuje 1399 zł.

Jak zauważa portal PPE, taką cenę można znaleźć na przykład w katalogu Muve.pl. Inne sklepy oferujące zamówienia przedpremierowe na nową wersję konsoli to HDmarket oraz Grymel. W każdym z tych sklepów internetowych cena nowego Switcha wynosi 1399 zł.

Jak rozpoznać, z którą wersją konsoli mamy do czynienia? Nowy Nintendo Switch jest sprzedawany w charakterystycznym czerwonym pudełku. Z kolei starszy model dystrybuuje się w pudełku z dominującą bielą. Samo to wystarczy, aby już z daleka rozpoznać, czy w sklepie znajduje się nowa wersja konsoli Nintendo. Jeśli jednak w dalszym ciągu nie mamy pewności co do modelu, trzeba przyjrzeć się numerowi identyfikacyjnemu. Nowe wersje urządzenia są oznaczane jako HAC-001-01. Różnicy można się także doszukać w samej nazwie produktu. Polskie sklepy sprzedają zaktualizowaną wersję konsoli z dopiskiem „nowa edycja” czy „lepsza bateria”.

Nowy Nintendo Switch będzie w Polsce dostępny od 30 września 2019 r. Wtedy też sklepy rozpoczną wysyłkę modeli zamówionych przedpremierowo.



Nowy Switch z lepszym akumulatorem już w ofercie polskich sklepów. Na szczęście bez cenowej rewolucji

Fossil Sport to najlepszy smartwatch z Wear OS. Nie kupuj go

$
0
0

Spędziłem ponad miesiąc z najlepszym zegarkiem z Wear OS na nadgarstku. Fossil Sport zachwyca możliwościami, kosztuje rozsądne pieniądze, ale nie jestem pewien, czy mogę go komukolwiek polecić.

Testowałem każdą generację smartwatchów z systemem operacyjnym od Google’a, od pierwszego Android Wear, aż po najnowszą generację Wear OS i mogę bez cienia wątpliwości stwierdzić, że lepszego niż Fossil Sport na nadgarstku nie miałem. Wcześniej przez kilka miesięcy nosiłem bliźniaczego Fossila Q Explorist, który również zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie.

Nawet względem poprzedniej generacji inteligentnych zegarków, która była tragicznie powolna, niedopracowana i uboga w funkcje, Fossil Sport i Q Explorist to potężny przeskok, a nadchodząca – piąta już – generacja zegarków Fossila zapowiada, że będzie tylko lepiej.

I może właśnie… lepiej poczekać na tę piątą generację, a czwartą traktować co najwyżej jako przedsmak tego, czym inteligentny zegarek z systemem od Google’a może być. Bo to, czym jest dziś… cóż. Powiedzmy, że konkurencja nie ma się czego obawiać.

Fossil Sport na pierwszy rzut oka wiele rzeczy robi dobrze

A nawet bardzo dobrze. Zacznijmy od jakości wykonania.

W przeciwieństwie do dość ciężkiego i topornego Q Explorista, Fossil Sport jest leciutki, smukły i poręczny – jak na zegarek ze sportem w nazwie przystało. Oczywiście jest też odporny na działanie żywiołów i zanurzenie do 5 ATM.

Szczególnie urzekł mnie sylikonowy pasek, który jest miękki, giętki i nie odparza dłoni, nawet w pełnym słońcu lub w trakcie intensywnego treningu. Jeśli szukamy czegoś bardziej eleganckiego albo po prostu chcemy wymienić pasek na taki w innym kolorze: żaden problem. Fossil Sport jest kompatybilny z każdym paskiem o szerokości 22 mm.

Fossil Sport opinie

Smartwatch obsługujemy trzema przyciskami, do których jeszcze wrócę, ale dość powiedzieć, że ich umiejscowienie, klikalność i użyteczność stoją na bardzo wysokim poziomie – niezależnie od tego, czy nosimy zegarek na lewym, czy na prawym nadgarstku.

Nadmienię też, że bardzo podoba mi się rozmiar Fossila Sport – 43 mm średnicy to idealny kompromis, by zegarek pasował zarówno na przeciętnej wielkości męskie, jak i damskie nadgarstki. Nie jest ani za duży, ani za mały. W sam raz.

Fossil Sport opinie

O ile jednak na pierwszy rzut oka trudno się przyczepić do paska czy aluminiowo-nylonowej obudowy, tak niestety dość szybko zaczynają one zdradzać oznaki zużycia. Po kilku tygodniach spód paska zaczął się wycierać, zaś brzegi obudowy już są odrapane, choć przysięgam – starałem się obchodzić z zegarkiem jak najdelikatniej, nie zabierałem go na plażę ani do lasu i ogólnie próbowałem utrzymać w nienagannej kondycji aż do czasu napisania tego tekstu. Nie udało się.

Na pierwszy rzut oka bardzo udany jest też wyświetlacz w Fossilu Sport. To ten sam panel, co w Fossilu Q Explorist – IPS z pięknymi kolorami, o dostatecznie wysokiej jasności, by komfortowo używać go w pełnym słońcu.

Sęk w tym, że… panel podświetla się tylko wtedy, gdy zegarek jest aktywny. Przez większość czasu jest albo wygaszony, albo przyciemniony (jeśli włączymy tryb always-on). W efekcie chcąc odczytać godzinę czy sprawdzić cokolwiek na zegarku, musimy nim albo dość gwałtownie poruszyć, albo dotknąć przycisku lub ekranu. Mało to poręczne, ale to chyba jedna cecha wspólna wszystkich smartwatchów – najsłabiej wychodzi im właśnie podawanie godziny, niezależnie od warunków zewnętrznych.

Fossil Sport opinie

Nie można się jednak przyczepić do samej czułości i jakości działania panelu dotykowego, bo ta jest wzorowa. Podobnie wzorowy jest motorek wibracyjny; nie jest to może poziom Apple Watcha i jego subtelnego pukania w nadgarstek, ale blisko. W każdym razie – nigdy nie przegapiłem powiadomienia i nigdy nie czułem dyskomfortu, gdy zegarek wibrował. Tutaj ogromny plus.

Fossil Sport to smartwatch o ogromnych możliwościach

Jak na zegarek z Wear OS przystało, Fossil Sport potrafi naprawdę wiele.

Jest zegarkiem, to oczywiste. Można mu zmieniać tarcze z poziomu smartwatcha lub z poziomu aplikacji, to również oczywiste. Można nim płacić przy użyciu Google Pay i działa to znakomicie. Można odbierać powiadomienia, odpowiadać na nie, sterować multimediami i robić wszystko, na co tylko znajdziemy stosowną aplikację w Sklepie Play.

Fossil Sport opinie

Jako że Fossil Sport pracuje w oparciu o Wear OS w najnowszej odsłonie, mamy tu również panel Asystenta Google na skrajnym lewym pulpicie, skąd możemy wezwać AI od Google’a. Niestety, o ile Fossil Sport ma wbudowany mikrofon, tak nie ma wbudowanego głośnika, więc odpowiedzi na zapytania ukażą się w formie tekstowej lub zostaniemy odesłani do smartfona. Z tego samego względu nie możemy też poprzez Fossila toczyć rozmów telefonicznych.

Fossil Sport umożliwia również przechowywanie muzyki offline (także ze Spotify) oraz oferuje wbudowany GPS, co przyda się zwłaszcza podczas wszelkiego rodzaju aktywności, jeśli będziemy chcieli zostawić telefon w domu.

Fossil Sport opinie

A skoro o aktywności mowa…

Ile jest sportu w Fossilu Sport?

Odpowiem: zaskakująco dużo. I wcale nie trzeba ku temu doinstalowywać zewnętrznych aplikacji, bo Google Fit na przestrzeni ostatnich lat przerodził się w zaskakująco kompetentnego towarzysza treningów.

Oczywiście nie znajdziemy tu tony parametrów jak w Garminie; nie dowiemy się, jaki jest nasz pułap tlenowy czy próg mleczanowy, a zegarek nie rozpisze nam też treningów i nie doradzi odpoczynku – po takie bajery musimy sięgnąć w stronę któregoś z Forerunnerów lub Fenixów.

Fossil Sport spisze się za to zaskakująco dobrze w bardziej przystępnym mierzeniu aktywności: bez trudu zmierzy prosty bieg, szybki marsz lub jazdę na rowerze. Jest też na tyle inteligentny, by nie zliczać jako kroków pisania na klawiaturze czy siekania warzyw; odczyt krokomierza zazwyczaj jest zgodny z liczbą faktycznie przebytych kroków.

Fossil Sport opinie

Sprawdziłem też dokładność GPS-u przy połączeniu z telefonem i z samego tylko zegarka, i mogę potwierdzić, że odczyty są niemal w pełni zgodne z rzeczywistością – choć nie tak dokładne, jak np. z Garmina Fenix 5 Plus.

Miejscem, gdzie Fossil Sport z Google Fit na pokładzie naprawdę błyszczy na tle innych smart-zegarków, jest siłownia.

Tam sportowe zegarki Garmina potrafią prawie nic. Tymczasem o wiele od nich tańszy i – wydawałoby się – prostszy Fossil jest znakomitym towarzyszem treningów.

Fossil Sport opinie

Zegarek znakomicie sobie radzi z rozpoznawaniem poszczególnych aktywności. Prosto z pudełka rozpoznaje podstawowe ćwiczenia, jak podciąganie, pompki, wyciskanie żołnierskie, rosyjski skręt, etc., ale też bardzo szybko się uczy. Jeśli np. trenujemy kalistenicznie, albo wykonujemy inne ćwiczenia, których Google Fit nie przewidział, możemy dodać je do zestawu ręcznie. W miarę upływu czasu zegarek sam będzie rozpoznawał te „dziwne” ćwiczenia, zliczając liczbę powtórzeń z niepokojącą dokładnością.

Jedynym, czego naprawdę mi brakowało, jeśli chodzi o trening siłowy z Google Fit, to jakiś sposób na dodawanie drop-setów (żeby zegarek poprawnie zapisał drop-set, trzeba zrobić minimum 20-sekundową przerwę między dropami, a jaki wtedy jest sens?). Przydałaby się też możliwość uprzedniego zaplanowania treningu, by w jego trakcie nie trzeba było tracić czasu na ręczne dodawanie aktywności, tylko podążać zaplanowanym wcześniej torem.

Fossil Sport opinie

I prawdę mówiąc, gdyby nie te właściwości sportowe Fossila Sport, dawno już wrzuciłbym go do szuflady i zapomniał o nim na amen.

Fossil Sport ma problemy, przez które nie mogę go polecić.

Gwoli dziennikarskiej uczciwości – zegarek, którego obecnie używam, to drugi egzemplarz, jaki firma przysłała mi na testy.

Pierwszy po kilku tygodniach zawiesił się i… umarł. Nic nie pomogło. Uznałbym to za złośliwość rzeczy martwych i czysty przypadek, gdyby nie fakt, że w podobny sposób straciłem ledwie kilka tygodni wcześniej Fossila Q Explorist. Również zawiesił się na amen.

I niestety, mam wrażenie, że prędzej czy później (raczej to pierwsze) podobny los spotka także Fossila Sport, którego mam teraz na nadgarstku. A nawet jeśli nie, to pomimo wszystkich wspaniałych funkcji tego zegarka, obcowanie z nim na co dzień to tragi-komedia.

Fossil Sport opinie

Zegarki z Android Wear od początku swojego istnienia miały problemy z wydajnością. Niestety, nawet zastosowanie platformy Qualcomm Snapdragon Wear 3100 i 1 GB RAM-u nie wystarczyło, by zaspokoić zapotrzebowanie Wear OS na moc obliczeniową.

W efekcie zegarek działa ospale, jak smartfon z Androidem z 2010 r. Animacje chrupią, zegarek potrzebuje kilku sekund, by uruchomić najprostszą aplikację. Dajmy na to – jeśli uruchomimy stoper i w międzyczasie ktoś przyśle nam powiadomienie, jest bardzo duża szansa, że zegarek się przytnie i albo zamknie działający w tle stoper, albo pomyli jego odczyt.

Fossil Sport opinie

Po kilku tygodniach z tym konkretnym egzemplarzem Fossila Sport muszę go restartować minimum co drugi dzień, by choć przez te kilka chwil cieszyć się względną płynnością interfejsu. Potem zegarek znów zwalnia do nieużywalnego poziomu.

Oczywiście zdarza mu się też kompletnie zawiesić, w najmniej oczekiwanym momencie. Np. na siłowni, tuż przed rozpoczęciem treningu. Wciskam „rozpocznij trening” i… nic. Trenuję z zawieszonym przyciskiem rozpoczęcia treningu. Strasznie demotywujące.

Największym problemem Fossila Sport jest czas pracy.

Producent deklaruje „cały dzień”, co samo w sobie jest mizerną wartością, zwłaszcza na tle Samsunga Galaxy Watch, który może pracować z dala od ładowarki nawet kilka dni.

W praktyce Fossil Sport faktycznie wytrzymuje cały dzień… czasami. O dziwo nie jest to zależne tylko od wykorzystywania GPS-u, dni treningowych i always-on display.

Bywały dni, kiedy Fossil Sport, pomimo włączonego always-on display, wytrzymywał cały dzień bez większego problemu.

Fossil Sport opinie

W inne dni akumulator wystarczał na cały dzień nawet wtedy, gdy przez dwie godziny śledziłem trening w Google Fit.

W jeszcze inne dni jednak zegarek potrafił rozładować się o 17:00, choć always-on display był wyłączony, dzień nie był intensywny i nie mierzyłem żadnej aktywności.

Najgorzej było w upały – w najcieplejsze dni Fossilowi Sport do rozładowania się wystarczyły dwa niezbyt długie spacery z psem i kilka leniwych godzin przed biurkiem. O 15:00 zegarek wołał o prąd.

Fossil Sport opinie

Nie wiem, z czego wynika ta rozbieżność, ale w moich oczach dyskwalifikuje ona Fossila Sport. Można przeboleć jeden dzień czasu pracy – zwłaszcza że zegarek ładuje się do pełna w nieco ponad godzinę. Nie można jednak przeboleć kompletnej nieprzewidywalności tego czasu pracy, przez którą nie wiadomo, o której zegarkowi zabraknie energii. A uwierzcie mi: niewiele rzeczy sprawia, że człowiek czuje się głupio, jak odpowiedzieć na pytanie „przepraszam, która godzina?” słowami „chwileczkę, zegarek mi się zawiesił, sprawdzę na telefonie”. Nie pytajcie, skąd wiem.

Fossil Sport to zegarek z ogromnym potencjałem, niszczony przez szereg niedociągnięć.

Bardzo żałuję, że nie mogę napisać „kupujcie”. Fossil Sport ma ogromne możliwości, świetnie sprawdza się jako kompan fitnessowy dla przeciętnego Kowalskiego i nie kosztuje majątku – możemy go nabyć za mniej niż 1000 zł, co na tle Apple Watcha, Galaxy Watcha czy Fenixa 5 jest wręcz okazją.

Tyle że nawet relatywnie niska cena nie przysłania niedociągnięć, przez które korzystanie z tego zegarka szybko może zmienić się z przyjemności w technologiczny koszmar.

Mam nadzieję, że piąta generacja zegarków Fossila jakoś zaradzi tym bolączkom, bo to urządzenia z ogromnym potencjałem, niemal idealnie łączące ze sobą świat smartwatchów i zegarków fitness.

Cóż jednak po wspaniałym pomyśle i wielkich możliwościach, kiedy ich działanie pozostawia tak wiele do życzenia?



Fossil Sport to najlepszy smartwatch z Wear OS. Nie kupuj go

Na Instagramie będzie więcej reklam. Tak, jeszcze więcej

$
0
0

Na początek zagadka – czego na Instagramie brakuje najbardziej? A. Większej kontroli użytkownika nad własnym feedem. B. Dobrego oznaczania lokowania produktu i egzekwowania tego. C. Większej liczby reklam. Podpowiedź: Instagram się coraz bardziej ufacebookawia. 

Na platformie testuje się zmiany, w wyniku których mamy widzieć jeszcze więcej sponsorowanych treści w instagramowych Stories. Firma chce sprawdzić, czy użytkownik wytrzyma oglądanie lecących jedna po drugiej reklam różnych marek. Lubię Instagrama, ale mam nadzieję, że tym razem testy wyjdą niepomyślnie.

Więcej reklam w Stories.

Jak informuje AdWeek, zmiana jest już testowana u części użytkowników. Ci szczęśliwcy mogą u siebie w relacjach zobaczyć jeszcze częściej roześmiane twarze pięknych i szczupłych ludzi, przekonujących, że nasz wieczór z psem i książką zmieni się w najlepszą imprezę świata, jeśli tylko pójdziemy do sklepu i kupimy odpowiednie chipsy.

To nie pierwsze testy, które mają sprawdzić, ile można w feedzie upchnąć reklam, żeby sfrustrowany użytkownik nie wyrzucił telefonu przez okno lub, co gorsza, nie odinstalował Instagrama. The Information twierdzi wręcz, że w ciągu roku zwiększono ma platformie liczbę reklam aż dwukrotnie.

Jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości, w którą stronę idzie serwis, to porzućcie je. Przedstawiciele Facebooka uspokajają, że firma nadal skupia się przede wszystkim na dostarczeniu użytkownikom jak najlepszego doświadczenia z obcowania z produktem.

Instagram coraz bardziej upodabnia się do Facebooka.

To zapewnienie ma nawet sens, jeśli założymy, że Instagram przejął już w pełni facebookowy model myślenia o swojej platformie społecznościowej – w nim klientami są reklamodawcy, a użytkownicy produktem. Z tej perspektywy nie da się ukryć, że nasycenie platformy reklamami to gest w stronę klienta.

Coraz silniejszą ingerencję ekipy Facebooka w działanie Instagrama można zaobserwować od dawna, ale rok temu nastąpił przełom. Wtedy to oryginalni twórcy aplikacji odeszli z niej i choć starali się nic złego o swoim szefie i jego pierworodnej platformie nie powiedzieć, to w kuluarach dominowała teoria, że ta nagła potrzeba szukania nowych wyzwań to wynik coraz częstszego ingerowania Marka Zuckerberga w działania serwisu. Odejście założycieli otworzyło pole do kolejnych zmian. Instagram się ufacebookawia.



Na Instagramie będzie więcej reklam. Tak, jeszcze więcej

Tych 7 rzeczy nie ma już w grze, ale powrócą wraz z WoW: Classic

$
0
0

Czytając artykuły na temat nadchodzącej premiery World of Warcraft: Classic możemy odnieść wrażenie, że różnice pomiędzy współczesnym WoW i Classikiem polegają głównie na tym, że w Classicu czegoś zabraknie.

Nic bardziej mylnego. Są rzeczy, które w World of Warcraft Classic powrócą, a których od lat we współczesnej grze nie ma. Oto pięć z nich.

Miejsca, które zostały zniszczone

W trakcie rozwoju gry niektóre z miejsc zostały zmienione nie do poznania, bądź zniszczone. Pierwsza taka większa zmiana nastąpiła w trakcie kataklizmu przedstawionego w dodatku… Cataclysm. Atak wielkiego smoka zmiótł z powierzchni Azeroth. Druga zmiana nastąpiła podczas dwóch ostatnich dodatków, przy ataku oszalałego tytana oraz po wzajemnej agresji obu frakcji.

Powróci więc Teldrassil, Undercity, Auberdine, tama w Loch Modan, port w Menethil i inne miejsca, których na próżno szukać we współczesnej wersji gry.

Zabici bohaterowie

Aby fabuła posuwała się do przodu, ktoś musi zginąć. Nie wymyślili tego scenarzyści Gry o tron jako pierwsi - jest to reguła stosowana od setek lat. Twórcy z Blizzarda również z powodzeniem ją stosowali, zabijając od czasu do czasu ważną postać.

Powróci więc Bolvar Fordragon, który później ważną rolę odegra w czasach Wrath of the Lich King. Powróci boss z Deadmines, Edwin Van Cleef. Pojawią się smoki, patrolujące Duskwood, Feralas i Ashenvale.

Byli przywódcy frakcji

Trudno powiedzieć, że Azeroth jest stabilny politycznie. Na stanowisku przywódców Hordy zmian było mnóstwo, a z kolei Przymierze zmienia… przymierza jak popadnie. Przypomni nam o tym spojrzenie na klasycznych liderów.

Na czele Hordy stoi Thrall, obok niego zaś prezentuje się Vol’jinn. Taureński lider Cairne również pojawi się żywy i cały.

Jeśli chodzi o Przymierze, ówczesnego króla Variana próżno szukać w Stormwind. Ale dlaczego tak jest, odpowiada fabuła „Wanilii“ - króla zastępuje tymczasowo młodziutki Anduin, a w jego sali tronowej jest jeszcze jedna tajemnicza osoba.

Kółko na klucze

Zapomnieliśmy zupełnie, ale kiedyś do otwierania różnych lokalizacji potrzebne były klucze. Nie miałeś klucza - nie wchodziłeś. W pewnym momencie Blizzard, chcąc oszczędzić graczom cennego miejsca w plecakach, stworzył specjalne miejsce w inwentarzu, zwane keyring - kółkiem na klucze.

Do czego służyły klucze? Do wejścia do lokalizacji (np. Searing Gorge), czasami do lochu (np. do Scholomance), a czasami odblokowywały dodatkowe, tajne wejście do lochów (np. tylne wejście do Gnomeregan).

Używanie czatu

Przy braku specjalnego interfejsu typu „szukam grupy” czy „szukam raidu”, ludzie dogadywali się na czacie. I handlowali przedmiotami na czacie. I generalnie trollowali nowych graczy na czacie.

Mam nadzieję, że te czasy powrócą - podobało mi się, że gracze tworzyli społeczność i że do dobrego tonu należało zamienienie kilku słów z innymi w drużynie.

Walka o loot i DKP

Automatyczne przydzielanie łupów każdemu to teraźniejszość. Wraz z Classic powróci losowanie, zastanawianie się, czy ktoś słusznie nacisnął „Need” (oznaczający że potrzebuje losowanego sprzętu), zamiast „Greed”.

Gildie ustalą, podobnie jak w czasach wanilii, zasady dzielenia się łupami. Prawdopodobnie powróci też alternatywny system przywilejów zwany DKP (Dragon Kill Points), który przydziela lepszy sprzęt tym, którzy udzielają się w gildiowych przedsięwzięciach.

Drzewka talentów

Niektórzy tęsknili za znaczącym wyborem sposobu, w jaki rozwijamy swoją postać. W Classic powróci drzewko talentów, umożliwiające przypisanie punktów, które otrzymujemy przy zdobywaniu poziomów. Co istotne - niektóre ze zdobywanych umiejętności zależą od tego, którym talentom przypisaliśmy punkty wcześniej. Było to na tyle złożone, że w gildiach istnieli tzw. class masters - mistrzowie klas, którzy doradzali, jak je ustawić.



Tych 7 rzeczy nie ma już w grze, ale powrócą wraz z WoW: Classic

Zdjęcia Google z nową sztuczką. Koniec z przepisywaniem kodu do Wi-Fi ze zdjęcia

$
0
0

Zdjęcia Google nauczyły się nowej sztuczki. Potrafią wyszukiwać i przetwarzać tekst na zdjęciach. Na przykład hasła do Wi-Fi z fotki routera.

Znacie tę sytuację? Jesteście u rodziców, którym nie działa internet. Oczywiście jako informatycy od komputera tylko wy możecie uratować świat przed zagładą i przywrócić internet. Nikt nie zna hasła do Wi-Fi, a router jest umieszczony w najdziwniejszym możliwym miejscu gdzieś na dnie szafy. Czas na gimnastykę i spisywanie hasła albo zrobienie zdjęcia i przepisanie kodu przy komputerze.

No właśnie, ale po co właściwie przepisywać, skoro można go skopiować? Taka możliwość pojawiła się już w zdjęciach Google.

Mówimy de facto o dwóch nowościach. Pierwszą jest kopiowanie tekstu ze zdjęć.

https://twitter.com/googlephotos/status/1164655519191068672

OCR, czyli przetwarzanie zdjęć tekstu na cyfrowy tekst, to nowa funkcja wbudowana w Zdjęcia Google. Wystarczy przy zdjęciu z tekstem kliknąć ikonę Google Lens (która jest skrótem do nowej, kapitalnej funkcji rozpoznawania obiektów), po czym po prostu skopiować zaznaczony tekst. I tak to właśnie powinno działać!

Drugą nowością jest wyszukiwanie tekstu na zdjęciach.

Wyszukiwarka Zdjęć Google jest naprawdę potężnym narzędziem, które do tej pory umiało rozpoznawać obiekty i miejsca. Teraz ma nową funkcję, którą jest wyszukiwanie tekstu na zdjęciach. Wykrywanie słów działa doskonale w języku polskim i radzi sobie z polskimi znakami.

Robiłeś fotografię faktury czy rachunku ze sklepu? Ja zawsze to robię, z uwagi na gwarancję. Do tej pory musiałem wpisać hasło „paragon” i odnaleźć zdjęcie odpowiedniego świstka. Teraz mogę wpisać „słuchawki” i od razu zobaczę odpowiedni rachunek.

Takie nowości przypominają, że nie tylko my oglądamy nasze zdjęcia w usłudze Google.

Zdjęcia Google stają się coraz doskonalszą usługą, ale ceną jest prywatność. Zdjęcia są prześwietlane na wszystkie możliwe sposoby i są w istocie darmową pożywką dla algorytmów uczenia maszynowego. Google szkoli się w ten sposób nie tylko w rozpoznawaniu obiektów, ale też tekstu.

Każda nowość w Zdjęciach przypomina o tym fakcie. Nawet jeśli zdjęć nie ogląda żaden pracownik, a są one jedynie skanowane algorytmem, to lepiej nie uploadować do tej usługi najbardziej wrażliwych fotografii.



Zdjęcia Google z nową sztuczką. Koniec z przepisywaniem kodu do Wi-Fi ze zdjęcia

Office 365 to najlepszy przyjaciel studenta. Dobrze wybrać komputer, na którym będzie działał najlepiej

$
0
0

Zbliża się powrót do szkoły, niedługo potem w uniwersyteckich ławach zasiądą studenci, a jako że mamy już 2019 r., podręczniki i zeszyty nie są jedynymi niezbędnymi przyborami w procesie edukacji. Potrzeba jeszcze solidnego komputera i oprogramowania, które pomogą nam w nauce.

Cyfrowa rzeczywistość w polskich szkołach i uczelniach… cóż, nadal nie wygląda różowo. Wyjąwszy pojedyncze placówki, które dbają o zapewnienie nowoczesnych narzędzi i programów, większość świątyń edukacji wciąż oferuje uczniom co najwyżej eksponaty muzealne i oprogramowanie, które lata temu wyszło z użycia.

Nie zostaje zatem nic innego jak samodzielnie zadbać o wybór odpowiedniego sprzętu. Najlepiej takiego, który posłuży nam nie tylko w czasie nauki, ale też płynnie przejdzie z nami albo na poziom szkolnictwa wyższego, albo z uczelni do prawdziwego świata, gdzie odpowiednie narzędzia i umiejętność korzystania z nich są równie ważne, co wykształcenie.

Na rynku nie brakuje komputerów, nie brakuje też oprogramowania do pracy i nauki. Jednak tylko w jednym przypadku możemy liczyć na pełną, niezakłóconą synergię sprzętu i software’u.

Surface Go LTE opinie

Mowa o urządzeniach z serii Microsoft Surface.

Konkretniej – Surface Laptopie 2, Surface Pro 6 oraz Surface Go. Trzech maszynach, które zostały wprost skrojone na miarę potrzeb nauki i pracy, do tego w rozsądnych wersjach nie kosztują ręki i nogi, jak mawiają Brytyjczycy.

Co zyskujemy, decydując się jedną z tych maszyn?

Przede wszystkim – znakomitą jakość wykonania i uniwersalność. Surface Pro 6 oraz Surface Go wykonane są ze stopów magnezu, zaś Surface Laptop 2 z mieszanki stopów magnezu i aluminium. Każda z konstrukcji sprawia doskonałe wrażenie nie tylko wizualnie, ale też w dotyku, podczas codziennej pracy.

Surface Laptop 2 oferuje przy tym jedną z najlepszych klawiatur dostępnych w laptopach, dodatkowo pokrywając pulpit roboczy elegancko prezentującą się alcantarą. Nie bez znaczenia jest też fakt, że klawiatura została zaprojektowana w taki sposób, by nadgarstki spoczywały na niej w ergonomicznej pozycji, co zapobiega występowaniu symptomów zespołu cieśni nadgarstka – bardzo przydane w środowisku szkolnym, gdzie między pracami domowymi, notatkami i esejami wystukamy tysiące słów.

Surface Pro 6 i Surface Go oferują zaś uniwersalność, o jaką trudno gdziekolwiek indziej. Do urządzenia, które wyjściowo jest tabletem, podłączymy bardzo wygodną i dostępną w wielu kolorach klawiaturę, czyniąc je de facto laptopem. Surface Pro 6 możemy też po powrocie do domu zadokować i podłączyć do większego monitora, większej klawiatury i myszki, zmieniając go w maszynę stacjonarną.

Każde z urządzeń Surface oferuje też jedno z najlepszych piór na rynku – Surface Pen. Trudno przecenić użyteczność piórka w zastosowaniu szkolnym: jeśli ktoś nie przepada za wystukiwaniem notatek na klawiaturze (lub też nauczyciel/wykładowca nie przepada za stukotem klawiatury w swojej sali), Surface’a Go czy Surface’a Pro 6 można potraktować jak zwykły notatnik, notując odręcznie na ekranie urządzenia.

Takie podejście ma też inne plusy, prócz zapewnienia ciszy i spokoju w sali wykładowej. Otóż okazuje się, że odręczne notatki cyfrowe mają znaczącą przewagę nad tymi wystukiwanymi na klawiaturze; lepiej stymulują mózg do efektywnego uczenia się. Dzięki odręcznym notatkom, nawet tym cyfrowym, zapamiętujemy treści szybciej i na dłużej. Potwierdzają to badania naukowe - Audrey van der Meer oraz Ruud van der Weel, z Norweskiego Instytutu Nauki i Technologii (NTNU) w Trondheim, przeprowadzili kompleksowe badanie na temat wpływu technologii na proces uczenia się. Porównali treści, które studenci wprowadzali do komputera za pomocą – z jednej strony – klawiatury oraz – z drugiej – pióra komputerowego. Wyniki pokazały, że pisanie notatek piórem cyfrowym angażowało nieco inne części mózgu, niż pisanie na klawiaturze komputerowej. W tym pierwszym przypadku bardziej aktywne okazywały są obszary mózgu położone głębiej, odpowiedzialne za zapamiętywanie i uczenie się.

Jeśli to nie jest argument za wykorzystywaniem cyfrowego pióra do sporządzania notatek, to nie wiem, co może nim być.

Surface Pro 6

Piórem możemy oczywiście rysować, zakreślać strony internetowe, nanosić poprawki na dokumenty, a nawet wykonywać obliczenia matematyczne w programie OneNote - program potrafi przekształcić odręcznie zapisane równania do formy cyfrowej i samodzielnie je rozwiązać. Możliwości jest mnóstwo i wszystkie przydadzą się w środowisku edukacyjnym.

Skoro mowa o piórze i wyświetlaczu, to warto też dodać, że urządzenia z rodziny Surface są jednymi z nielicznych sprzętów, których ekrany są nie tylko piękne i wiernie odzwierciedlają kolory, ale mają też proporcje 3:2. Wyższy ekran o wiele lepiej sprawdza się w pracy z tekstem, notatkami czy prezentacjami, dając nam zauważalnie więcej miejsca na treść, nad którą pracujemy.

Wisienką na torcie Surface’ów jest ich czas pracy z dala od gniazdka – nawet najmniejszy Surface Go bez trudu wytrzyma 7 godzin pracy, zaś większy Surface Pro 6 spokojnie posłuży nawet przez 9-10 godzin z dala od gniazdka. Jeśli to wciąż za mało – Surface Laptop 2 w zastosowaniach typowo edukacyjno-biurowych może pracować jeszcze dłużej. Nic więc nie stanie się, jeśli pewnego dnia zapomnimy wziąć ze sobą do szkoły ładowarki – komputer spokojnie wytrzyma cały dzień zajęć.

Surface Go LTE opinie

Komputer to nie wszystko. Potrzeba jeszcze odpowiedniego oprogramowania.

I tu na scenę wkracza Office 365, cały na biało. Subskrypcyjny pakiet biurowo-edukacyjny Microsoftu jest niestety rzadko spotykanym widokiem w polskich placówkach edukacyjnych, tym niemniej warto uczyć się jego obsługi od razu, nie czekając, aż szkoła raczy sięgnąć po nowszą wersję Office’a niż ta z 2007 roku.

Office 365 to zestaw narzędzi niezbędnych zarówno w szkole, jak i w pracy. Mamy tu aplikacje do pisania, do robienia prezentacji, kalkulowania, tworzenia baz danych – wszystkiego, co naprawdę potrzebne.

Do tego Office 365 oferuje funkcje, o jakich starszym Office’om (i nauczycielom, którzy nadal muszą nauczać ich obsługi) się nawet nie śniło. Pakiet Microsoftu pracuje w chmurze OneDrive. A to oznacza, że nie musimy już nosić ze sobą do szkoły pendrive’ów, żeby w bezpiecznym miejscu przechowywać tworzone pliki, bo jeśli tylko mamy łączność z Internetem, zapiszą się one w chmurze.

Zapis plików w chmurze umożliwia też współpracę z innymi użytkownikami w czasie rzeczywistym. Na tle takiej dynamicznej współpracy kilku osób na jednym pliku stary sposób, oparty na niekończącym się przerzucaniu kolejnymi wersjami pliku w trybie recenzji wydaje się co najmniej archaiczny, a na pewno o wiele mniej wygodny.

A skoro o chmurze mowa, to wybierając pakiet Office otrzymujemy aż 1 TB miejsca na dane. To więcej przestrzeni, niż oferuje zdecydowana większość laptopów na rynku! Możemy więc w chmurze trzymać nie tylko pliki tekstowe czy prezentacje na zajęcia, ale po prostu trzymać w niej kopię zapasową wszystkiego, co trzymamy na komputerze.

Surface Pro 6

OneDrive doskonale integruje się z urządzeniami Surface – po wstępnej konfiguracji foldery OneDrive widnieją w komputerze jakby były zapisane na dysku, podczas gdy w istocie każdy plik, jaki do nich dodamy, ląduje od razu na serwerach. Na tym jednak nie koniec – pakiet Office i OneDrive dostępne są także na urządzeniach mobilnych. Najważniejsze aplikacje znajdziemy zarówno na smartfonach z Androidem, jak i na iPhone’ach.

Do tego jeśli mamy smartfon z Androidem i zainstalujemy na nim aplikację Microsoft Launcher, możemy korzystać z tzw. „widoku zadań” – funkcji Windowsa 10, która zapamiętuje nad czym pracowaliśmy i pozwala w każdej chwili wrócić do wykonywanego zadania. Ponadto używając launchera Microsoftu na smartfonie możemy skorzystać z funkcji „Twój telefon” i odbierać powiadomienia, transferować pliki czy nawet wysyłać SMS-y z telefonu, prosto z poziomu komputera.

Najlepsze aplikacje Android

Surface do szkoły, Surface do pracy.

Wiele osób, które w szkołach mają styczność wyłącznie z przestarzałymi wersjami oprogramowania czy sprzętu, przeżywa prawdziwy szok termiczny, gdy wychodzą z bezpiecznych murów szkół czy uczelni do prawdziwego świata i nagle okazuje się, że muszą się uczyć wszystkiego od nowa.

Potem nagle, gdy przychodzi do stworzenia opasłego dokumentu w Wordzie, przygotowania zaawansowanej tabelki w Excelu lub stworzenia profesjonalnej prezentacji w Power Poincie, tak przygotowani uczniowie bezradnie rozkładają ręce, bo „nikt ich tego nie nauczył”.

Dobrze więc od razu sięgnąć po nowoczesne narzędzia i wykorzystywać je od razu na nowoczesnym sprzęcie, jak komputery z linii Microsoft Surface.

Microsoft z okazji powrotu do szkoły przygotował też specjalne oferty, by ułatwić nabycie tych nowoczesnych maszyn i narzędzi. Kupując urządzenie Microsoft Surface w Microsoft Store możemy liczyć na co najmniej 10 proc. rabatu dla uczniów i studentów, zaś kupując pakiet Office lub akcesoria do komputerów Surface czeka na nas do 20 proc. obniżki.

Nie ma lepszej okazji do zakupu komputera z linii Surface oraz pakietu Office 365, niż okres przed powrotem do szkoły. Zdecydowanie warto skorzystać, zwłaszcza że Office 365 to standard, z którym spotykać będziemy się przez całe życie po opuszczeniu systemu edukacji i trudno o komputery, na których pakiet Microsoftu działałby lepiej, niż Microsoft Surface.

*Materiał powstał we współpracy z firmą Microsoft



Office 365 to najlepszy przyjaciel studenta. Dobrze wybrać komputer, na którym będzie działał najlepiej

Puszcza Amazońska ma przerąbane. Z jednej strony wycinają ją na potęgę, a z drugiej tysiące pożarów

$
0
0

Masowe pożary w Amazonii to sprawa, która powinna obchodzić nas wszystkich. Na razie jednak większość inicjatyw realizowanych w celu poprawy całej sytuacji pochodzi od organizacji pozarządowych. Jest kilka chlubnych wyjątków, ale to zdecydowanie za mało.

Na początek jednak warto na chłodno przeanalizować wątki, które doprowadziły do rekordowej liczby pożarów w amazońskiej puszczy. Zazwyczaj wzbraniam się od pisania na temat polityki, ale akurat w tym przypadku nie może jej zabraknąć. Bez politycznego przyzwolenia (delikatnie rzecz ujmując) ze strony Jaira Bolsonaro, który dzięki swojemu umiłowaniu do wycinania drzew zyskał już pseudonim Kapitan Piła Łańcuchowa, puszcza amazońska miałaby się o wiele lepiej.

Rekordowa liczba pożarów w puszczy amazońskiej nie jest przypadkowa

Jeśli porównalibyśmy tegoroczny lipiec do ubiegłorocznego, to z zalesionych terenów Puszczy Amazońskiej zniknął obszar aż o 278 proc. większy. Mowa jest o zniszczeniu 2253 km kw. roślinności. Mówimy tu o danych sprzed masowego wzniecania pożarów, które ma miejsce teraz, czyli w sierpniu. Aktualne dane są zatem jeszcze bardziej tragiczne dla lasu i jego mieszkańców.

Problem polega niestety na tym, że obecny obóz rządzący w Brazylii, pod przewodnictwem Bolsonaro, nie przejmuje się zupełnie amazońskim ekosystemem. Obecny prezydent Brazylii już w kampanii wyborczej nie bał się pogardzać kwestiami związanymi z ochroną przyrody i - niczym swego czasu Donald Trump - kpić ze zmian klimatycznych.

Do tego dochodzi również lobby hodowców zwierząt i farmerów, którzy bardzo hojnie wspierali kampanię Bolsonaro, wiedząc, że po jego wygranej będą mogli znacznie rozszerzyć swoje pastwiska i pola uprawne. Nie jest to bynajmniej jakaś teoria spiskowa - do tej pory, ok. 91 proc. obszaru amazońskiej puszczy, który poddano deforestacji, zostało przeznaczone na pastwiska. Brazylia jest też aktualnie drugim na świecie producentem soi, wykorzystywanej głównie do produkcji paszy dla zwierząt hodowlanych. Ot, taki klasyczny mariaż biznesu z polityką.

Obecna polityka rolna, nie tylko w Brazylii, to przepis na katastrofę

Przez nasze zamiłowanie do jedzenia mięsa, zawłaszczamy sobie coraz więcej ziemi pod hodowlę zwierząt i paszy dla nich. Liczbowo wygląda to następująco: ponad połowa całkowitej powierzchni lądowej na naszej planecie zajęta jest obecnie przez uprawy rolnicze. Najwięcej ziemi, bo aż 33 proc. globalnej powierzchni, zajmują właśnie pastwiska dla zwierząt hodowlanych. Hodowla na tak ogromną skalę odpowiada już za emisję 25 proc. całościowej emisji gazów cieplarnianych i za zużycie 75 proc. zasobów wody pitnej. Której - tak zupełnie na marginesie - zaczyna brakować, właśnie przez rosnącą temperaturę na naszej planecie.

Rosnące temperatury mają jeszcze jeden destrukcyjny wpływ na nasz globalny ekosystem. Znacznie przyspieszają erozję gleby. Mechanizm jest dość prosty: nadmierna rolnicza eksploatacja gleb, z wykorzystaniem orki, doprowadza do szybszego jej wyjaławiania (czyli niszczenia), niż jest w stanie odtwarzać się w sposób naturalny. Jeśli dodamy do tego niedobory wody i rosnącą temperaturę, to takie jałowe ziemie bardzo chętnie przekształcają się w pustynie.

Jest to swojego rodzaju gospodarka rabunkowa, która w dłuższej perspektywie nie ma prawa zapewnić nam stabilnych dostaw żywności. A przynajmniej nie takiego, głównie mięsnego menu, które sobie aktualnie upodobaliśmy. Streszczenie raportu IPCC podsumowuje obecną politykę rolną jako przepis na globalną katastrofę, w której nie chodzi już o to, że będzie trochę cieplej, ale o to, że w wielu rejonach naszej planety po prostu zabraknie jedzenia.

Problem ten jest na razie kulturalnie ignorowany

Zgadnijcie, ile krajów przejęło się tym, że Brazylia wycina na ślepo puszczę, która odpowiada za produkcję 20 proc. całego tlenu dostępnego na naszej planecie? Całe dwa. Chodzi o Niemcy i Norwegię, których najbardziej stanowczym krokiem w tej sprawie było wstrzymanie dotacji na brazylijski państwowy program ochrony puszczy amazońskiej.

Władze Brazylii straciły z tego tytułu ok. 70 mln euro. Chociaż nie stało się to bezpośrednio przez zwiększenie tempa wylesiania amazonii. Niemcom i Norwegom nie spodobało się to, że Bolsonaro forsował przeprowadzenie zmiany w kierownictwie funduszu, po to, żeby móc swobodniej dysponować jego funduszami.

Obecny prezydent Brazylii jest tutaj głównym bohaterem negatywnym. Pomijając już jego przyzwolenie na masowe wypalanie amazonii, człowiek ten w dość krótkim czasie po dojściu do władzy doprowadził do zamknięcia jednego z największych międzynarodowych projektów dot. ochrony środowiska, który działał bez większych problemów przez ostatnie 11 lat.

I na razie uchodzi mu to na sucho. Inne kraje wydają się być absolutnie niezainteresowane tym problemem i zapewne nie chcą mieszać się do lokalnej polityki niezależnego państwa. Trudno zresztą dziwić się Brazylii, że stara się maksymalizować zyski na swoim terytorium, ignorując przy tym apele ekologów. To samo robią Indie, Stany Zjednoczone, Chiny i setka innych państw. I nikomu to nie przeszkadza.

Opinia publiczna nadal dyskutuje zresztą, czy te wszystkie apokaliptyczne scenariusze prognozowane od dawna przez naukowców są aby na pewno prawdziwe. Nie pomaga w tym fakt, że na najpopularniejszych platformach sieciowych, wyssane z palca teorie denialistów są co najmniej tak samo popularne, jak scenariusze kompilowane na podstawie prawdziwych badań prawdziwych klimatologów.

Prawie nikt nie chce też słyszeć o przeproszeniu się z dietą opartą w większym stopniu na produktach wegańskich i wegetariańskich, i trwamy tak sobie radośnie w sytuacji, która prędzej czy później zakończy się katastrofą. Wtedy oczywiście będziemy święcie oburzeni, że nikt z tym nic wcześniej nie zrobił. Taki z nas zabawny gatunek.



Puszcza Amazońska ma przerąbane. Z jednej strony wycinają ją na potęgę, a z drugiej tysiące pożarów

Wsadzali ludzi do więzienia na podstawie lokalizacji telefonu. Program miał błąd, trzeba sprawdzić 10 tys. wyroków

$
0
0

Jeden z programów do analizy danych, z którego korzystała duńska policja i prokuratura, zawierał błąd. Sądy będą musiały przez niego zrewidować ponad 10 tys. wyroków. 

Prokurator generalny Danii powołał specjalny zespół, który ma zrewidować wszystkie sprawy, w których prokuratorzy korzystali z dowodów opartych o lokalizację telefonów komórkowych. Jego członkowie będą musieli przyjrzeć się ponad 10 700 wyroków wydanych od 2012 r.

Fatalny błąd w programie sprawił, że źle się dzieje w państwie duńskim

Nasze telefony nieustannie komunikują się z nadajnikami operatorów, dzięki czemu można prześledzić nie tylko to, gdzie jesteśmy, ale też to, gdzie byliśmy tydzień temu. Choć sieć oplatająca nasze kraje nie została stworzona po to, by za jej pomocą śledzić nasze ruchy, bywa do tego wykorzystywana przez policję i prokuraturę na całym świecie.

W programie, który wykorzystywała duńska policja i prokuratura, przetwarzając dane od operatorów komórkowych, był nie jeden a dwa błędy. Po pierwsze program pomijał część danych i pokazywał uproszczony obraz wędrówki nosiciela badanej komórki. Po drugie smartfony były w nim czasami przypisywane do nieprawidłowej stacji bazowej.

To właściwie całkowicie podważa wiarygodność dowodów opartych na tym sposobie lokalizowania osób w Danii. W ten sposób w pobliżu miejsca zbrodni według policyjnych dowodów mogła się znajdować osoba, która w rzeczywistości była gdzie indziej. Łatwo domyślić się, jakie zamieszanie nieprawidłowe dane mogły wprowadzić nie tylko w trakcie procesu ale także dochodzenia. Sąd mając przed sobą oskarżonego, którego linia obrony nie zgadza się z „twardymi” danymi dostarczonymi przez prokuraturę, może dojść do wniosku, że sama niezgodność zeznań jest już podejrzana i bardziej podejrzliwie patrzeć na upierającego się przy swoim podważonym alibi delikwenta.

Minister sprawiedliwości powołał grupę, która ma monitorować sprawdzanie wszystkich spraw, w których wykorzystano tego typu dowody. Zawieszono też sprawy, które są w toku i korzystają z tego rodzaju dowodów.

Większość duńskich adwokatów do tej pory nie podważało dokładności danych pozyskanych ze stacji bazowych. Teraz z pewnością się to zmieni.



Wsadzali ludzi do więzienia na podstawie lokalizacji telefonu. Program miał błąd, trzeba sprawdzić 10 tys. wyroków

Nowe technologie w garażu, czyli brama, która sama przewietrzy garaż

$
0
0

Nowe technologie ułatwiają życie nie tylko w domu, ale też w garażu. Firma Hörmann stworzyła system, dzięki któremu brama garażowa sama zadba o to, by w garażu nie pojawiała się pleśń.

Kiedy myślimy o domu przyszłości, mamy przed oczami automatyczne oświetlenie, wielkie ekrany, asystentów głosowych mieszkających w inteligentnych głośnikach, czy w końcu aplikacje mobilne sterujące sprzętami AGD i RTV.

To wszystko brzmi świetnie, ale nawet dom wyposażony w najnowsze dobrodziejstwa technologii może borykać się z poważnymi problemami.

Najczęściej są to problemy, których użytkownicy na co dzień nie widzą, a które jednocześnie są znane w budownictwie od dziesięcioleci.

Przykładem mogą być zbyt wysokie temperatury w pomieszczeniach, kiedy na zewnątrz słupki rtęci niebezpiecznie dobijają do 30 st. Celsjusza. Zaradzi temu klimatyzacja, ale leczy ona tylko objawy, a nie sedno problemu. Zimą sytuacja wygląda odwrotnie: by zapewnić odpowiednią temperaturę, grzejniki muszą pracować z dużą mocą.

Jeżeli spotkałeś się z takimi sytuacjami, prawdopodobnie miałeś do czynienia z niewystarczającą izolacją termiczną budynku, która bezpośrednio wpływa na niepotrzebne wydatki, a także ma negatywny wpływ na środowisko, ponieważ jest to rozwiązanie nieekologiczne.

Można to porównać do napełniania dziurawej butelki. Jasne, można zwiększyć strumień wody, ale zdecydowanie lepiej jest załatać dziury. Takimi „dziurami” w budynku są mostki termiczne spowodowane niewłaściwa izolacją poszczególnych elementów budynku.

Kiedy już zdecydujemy się na docieplenie budynku, możemy natknąć się na kolejny problem.

Zaparowane szyby po prysznicu. Woda skraplająca się po wewnętrznej stronie okien. Znacie takie problemy? Powstają one na skutek złej wentylacji, która objawia się dopiero w momencie poprawienia izolacji budynku. Wystarczy np. wymiana okien na nowsze i szczelniejsze, by mieć w łazience z niewłaściwą wentylacją problem z odparowywaniem wilgoci.

Ta sama sytuacja może mieć miejsce w garażu. Jeżeli masz garaż przylegający do bryły budynku, wiesz, jak ważna jest jego izolacja termiczna. Docieplenie ścian i zastosowanie bramy garażowej z dobrą termoizolacją może uwidocznić  problemy ze złym projektem wentylacji. Przy ciepłym garażu brak wentylacji prowadzi do powstawania pleśni wewnątrz pomieszczenia, a nawet do szybszego korodowania auta. Problem jest duży zwłaszcza zimą, kiedy śnieg z auta topnieje w garażu, a woda nie jest w stanie odparować. Paradoksalnie więc, zamontowanie dobrze ocieplonej bramy garażowej o wysokiej jakości może być przyczyną powstania problemów z wilgocią. Dlatego tak ważna jest dobra wentylacja.

Najprostszy sposób na zadbanie o wentylację to dobra brama garażowa.

Wentylacja to inaczej wymiana powietrza, a ta może zachodzić tylko przy zachowaniu otworów pozwalających na przepływ powietrza. Garaż zazwyczaj nie jest wyposażony w okna, więc do dyspozycji mamy tylko bramę garażową.

Hörmann, największy europejski producent bram garażowych, pomyślał o tym i zaprojektował do garażowych bram segmentowych system wentylacji. Bramę można opcjonalnie wyposażyć w specjalne rolki, dzięki którym najwyższy segment bramy można uchylić.  Zapewnia to wymianę powietrza i odpowiednią wentylację.

To rozwiązanie o wiele lepsze niż zwykłe podniesienie bramy na określoną wysokość. Jeżeli dolny segment pozostaje na posadzce, do garażu nie wejdą zwierzęta, a wiatr nie wwieje do środka liści i zanieczyszczeń. Innymi słowy, pomieszczenie jest chronione, a mimo to nadal jest wentylowane.

Hörmann pomyślał też o zapominalskich.

Jeżeli jesteś osobą, która ma dużo na głowie i nie chce dokładać sobie kolejnych zobowiązań związanych z wietrzeniem garażu, oferta firmy Hörmann powinna cię zainteresować.

Górny segment bramy jest uchylany przez napęd, a więc użytkownik może uruchomić całość zdalnie, z poziomu pilota. Do tego bramę można wyposażyć także  w czujnik klimatyczny zewnętrzny i wewnętrzny, aby wentylacja odbywała się w sposób automatyczny. Dzięki temu nie musimy o niczym pamiętać, bo brama będzie się uchylać i zamykać sama.

Czujniki klimatyczne sprawdzają poziom wilgoci wewnątrz i na zewnątrz garażu. Jeżeli poziom wilgotności wewnątrz jest za wysoki, górny segment bramy automatycznie się uchyla.  Gdy jednak wilgotność powietrza na zewnątrz będzie większa niż ta w garażu, czyli np. gdy będzie padać, to górny segment bramy nie uchyli się. Czujniki Hörmann można zaprogramować, by czas otwarcia segmentu nie był zbyt długi, lub żeby segment nie otwierał się nocą. Wystarczy zrobić to raz, a problem wentylacji garażu mamy załatwiony na długi czas.

To pokazuje, jak dużo można zrobić w kwestii dbania o komfort termiczny.

Nowoczesne gadżety w mieszkaniach są ciekawe i przydatne, ale nie możemy zapomnieć o kluczowych elementach, od których zależy stan budynku. Hörmann pokazuje, że można wymyślić nowoczesne i przemyślane rozwiązanie nawet w segmencie bram garażowych, których na ogół nie kojarzymy z nowoczesnymi technologiami.

Jak widać, problemy typowe dla garażu da się rozwiązać ciekawym i dobrym projektem. To ten rodzaj technologii, który ma realny wpływ na jakość i komfort mieszkania w naszych domach.

* Materiał powstał we współpracy z firmą Hörmann.



Nowe technologie w garażu, czyli brama, która sama przewietrzy garaż

Oczy i dłonie to najmniej wydajny sposób komunikacji z maszynami

$
0
0

Jeszcze niedawno sceptycy przekonywali, że roboty długo nie będą zdolne do poruszania się w sposób zbliżony do człowieka. Łatwiejsze było zaprogramowanie komputera tak, by wygrał z nami w chińską grę GO, niż zbudowanie robota, którego gesty cechowałyby się naturalnością. Okazało się, że sceptycy nie mieli racji.

Dzisiaj możemy podziwiać akrobacje groźnie wyglądających stworów wyprodukowanych przez firmę Boston Dynamics. Roboty stają się sprawnymi wojownikami lub pracownikami przenoszącymi ciężkie towary, a ich coraz większe wygimnastykowanie imponuje. Sztuczna Inteligencja „naturalizuje” swoje zachowanie nie tylko na obszarze robotyki.

Maszyny mówią

Z roku na rok duże zmiany zachodzą w kwestii przetwarzania ludzkiego głosu przez komputery. Długo zastanawiano się nad tym, w jaki sposób precyzyjnie dekodować język naturalny tak, by ułatwić sobie współpracę człowieka z maszynami. Intensywne badania dotyczące przetwarzania komunikatów głosowych prowadzono już w latach 80. ubiegłego wieku. Uczestniczący w eksperymentach komputer IBM potrafił rozpoznawać kilkanaście tysięcy słów, ale jeśli chodzi o rozumienie całych zdań wypowiadanych ciągiem, to radził sobie zaledwie z kilkoma. Na przełom trzeba było trochę poczekać, aż do roku 1997.

Wtedy właśnie program Dragon's Naturally Speaking zaskoczył wszystkich zdolnością rozpoznawania stu słów wypowiadanych bez przerwy w ciągu minuty. Jeśli chodzi o przełom w eksperymentach największym wyzwaniem dla specjalistów był (i ciągle w pewnym stopniu pozostaje) fakt, że wypowiadane przez nas komunikaty zawierają nie tylko logiczny sens, ale także informacje związane z kontekstem sytuacyjnym lub emocjami. Dla komputera zrozumienie pytania „jaka będzie pogoda” i odpowiedź na nie, to rzeczy coraz prostsze.

Bardziej problematyczne staje się zrozumienie sensu sformułowań w rodzaju „i co, pewnie na spacerze znowu przyda mi się parasol?” Druga fraza jest większym wyzwaniem, bo zawarte są w niej są ironia, aluzja i odwołanie do czasu przeszłego Tego typu formy właściwe dla ludzkiej komunikacji są ciągle najtrudniejsze dla maszyn. Ale postęp, jaki się tu dokonuje jest szybki.

Pytamy nie tylko o pogodę

Dzisiaj komputery potrafią przetwarzać komunikaty głosowe z bardzo dużą dokładnością (błąd wynosi zaledwie 5 procent), a ich coraz większa zdolność do rozumienia złożonych kontekstów jest poważnym krokiem w rozwoju głosowej technologii algorytmicznej. Dzięki intensywnej pracy trenerów botów, którzy zajmują się „karmieniem” maszyn danymi w postaci ludzkich wypowiedzi, doświadczamy coraz większej naturalności w komunikacji ze sprzętem elektronicznym.

Używając własnego głosu i przemawiając do stojących na biurku głośników, możemy pytać o pogodę, regulować temperaturę w mieszkaniu i kupować towary w sklepie internetowym. A boty głosowe bez problemów wcielają się w role naszych asystentów, którzy posługują się coraz doskonalszymi konstrukcjami językowymi. Nie można odmówić im wdzięku i umiejętności radzenia sobie z sytuacjami komunikacyjnie złożonymi. Zobaczmy ten film – link.

Czarny piątek i inne historie

W ostatnich latach, jednym z kluczowych momentów w rozwoju zjawiska było pojawienie się inteligentnej aplikacji Siri wprowadzonej na rynek przez Apple. To właśnie ona zademonstrowała szerszej publiczności, jakie możliwości tkwią w tej nowej technologii. Po Siri, Microsoft uruchomił Cortanę, a Amazon Alexę. Ostatnimi czasy rozpędza się na rynku Google Assistant. Interfejsy głosowe trafiają już do bankowości i handlu, a firmy z innych branż z coraz większą ochotą podłączają się do tego nowego trendu.

Microsoft, Amazon, Apple, Google, Facebook, obserwując przychylne reakcje rynku, zaczynają wyścig w dokonywaniu nowych wdrożeń. Google rozpoczął współpracę z Starbucksem, dzięki czemu asystent będzie mógł składać zamówienie w imieniu stałego klienta. Podczas jazdy samochodem, przy pomocy asystenta głosowego, będzie można też dogadywać się z nawigacją z Google Maps. Amazon mocno pracuje nad rozwojem systemu, dzięki któremu sprzedaż i zakup każdego towaru będzie zwykłą rozmową klienta z komputerem.

O tym, że nowe możliwości technologii mogą zachwycić indywidualnych użytkowników, przekonali się rok temu pracownicy działów sprzedaży właśnie tej firmy. Najwięksi optymiści nie przewidzieli tego, co stanie się w „czarny piątek” (czyli dzień w którym Amerykanie korzystają z olbrzymich wyprzedaży) 2018 roku. Właśnie tego dnia zainteresowanie głośnikami Alexa przekroczyło wszelkie przewidywania. Klienci wydali na sprzęt Amazona ponad pięć miliardów dolarów! Oczywiście mówimy o akcji promocyjnej. Ale rosnące zainteresowanie technologią głosową wydaje się już czymś większym niż tylko reakcją na promocje.

Liczby też już mówią

Raport Voice Labs z roku 2018 wykazuje, że rok temu w użyciu znajdowało się 39 miliony inteligentnych głośników, a zainteresowanie nimi wykazywali klienci z wielu grup wiekowych. Według prognoz funduszu inwestycyjnego RBC Capital do 2020 roku na całym świecie będzie pracować blisko 130 milionów urządzeń bezpośrednio podłączonych do Alexy. Ona sama, w ciągu najbliższych dwóch lat ma przynieść Amazonowi 10 miliardów dolarów przychodów.

Istotne dla prognozowania tendencji rozwojowych mogą się okazać też dane Google. Według koncernu, jeśli chodzi o przeszukiwanie internetu za pomocą urządzeń mobilnych, 20 procent użytkowników używa do tego celu głosu. W ciągu najbliższych dwóch lat liczba ta ma wzrosnąć o kolejne 10 procent. Jeśli chodzi o sam rynek brytyjski, to według agencji badawczej Mintel, aż 62 procent Brytyjczyków używa urządzeń głosowych do zakupu produktów, słuchania muzyki i wyszukiwania stron w sieci. Liczby te już sporo mówią o rozwoju zjawiska. Warto też jednak przyjrzeć się nieco bardziej krytycznym opiniom na jego temat.

Uwaga na manipulacje

Jeszcze dwa lata temu uwagę mediów bardziej przyciągały informacje o niepowodzeniach koncernów na drodze do sukcesu. W 2016 roku Microsoft zrezygnował z prac nad chatbotem Tay, kiedy okazało się, że „karmi się” on obecnymi w sieci wulgaryzmami i wykorzystuje je do własnej aktywności. Jednocześnie media śledzące wydarzenia w branży zaczęły być bezwzględne w ujawnianiu przykładów, wskazujących na to, że rozwój rynku botów może prowadzić do różnorodnych manipulacji. W sieci zaczęły pojawiać się relacje użytkowników, którzy skarżyli się na to, że Siri czy Echo uruchamiają się samodzielnie w nieoczekiwanych momentach.

Niektórzy krytycy wskazują na niebezpieczeństwa wycieków do sieci zapisanych rozmów użytkownika z inteligentnymi głośnikami (możliwe jest ich kasowanie, tylko trzeba o tym wiedzieć i pamiętać). Mamy tu więc do czynienia z aktualną kwestią ochrony danych osobowych i bezpiecznego używania kamer i głośników. Pojawiają się też wątpliwości dotyczące rzetelności głosowych asystentów.

Czy odpowiedzi Alexy, Cortany, Google Assistant – na te bardziej złożone pytania klientów - nie będą zbyt mocno przeniknięte manipulacjami marketingowymi? Przy okazji kwestii marketingu, warto zaznaczyć jak dużym wyzwaniem dla specjalistów zajmujących się pozycjonowaniem będzie przejście na wyszukiwanie głosowe. Może to oznaczać rewolucję dla całego SEO. Wartość i znaczenie stron internetowych opartych na przekazie wizualno-tekstowym i tekstowych reklam w wyszukiwarkach, mogą się obniżyć.

Inteligentne domy potrzebują głosu

Przyczyn zainteresowania ze strony użytkowników indywidualnych i firm możemy szukać w kilku czynnikach. Wykorzystywanie głosu do obsługi urządzeń mocno promują producenci sprzętów w inteligentnych domach. Coraz popularniejsza idea „smart houses” i Internet Rzeczy mają zasadnicze znaczenie dla tendencji wzrostowych w obrębie przedstawionego trendu.

Nie bez znaczenia jest też postawa producentów takich jak: Apple, Google, Amazon, którzy postanowili intensywnie promować nową technologię. A jeśli chodzi o wartości, które ona niesie? Myślę, że używanie głosu do obsługi urządzeń technologicznych dobrze koresponduje z głównymi postawami współczesnego klienta. Jeśli chodzi o zakupy, dostęp do informacji e i komunikację chcemy wygody, przyjemności i szybkich efektów. Głosowe sterowanie naszym życiem wydaje się te potrzeby zaspakajać. Krótkie, szybkie wypowiedzi i polecenia podczas zakupów i szybkie reakcje aplikacji lub asystentów – jako obowiązujący model – mogą się więc przyjąć.

Dłonie o oczy będą odpoczywać

Na początku tekstu pytałem o to, czy możemy liczyć się z poważną zmianą, łącznie ze znikaniem z rynku sprzętu opartego na interfejsach dotykowych. Czy to nastąpi – tego nie można orzekać jednoznacznie. Jeśli wziąć jednak pod uwagę fakt, że w ciągu kilku lat technologia potrafiła zmieniać diametralnie nasze zachowania, nie wykluczałbym takiej możliwości.

Przecież jeszcze niedawno nie używaliśmy smartfonów. A dzisiaj te mocno wydajne mini komputery zmieniają nasze życie na wielu poziomach. Nie widzę więc przeszkód, by w ciągu kilku lat doświadczyć kolejnej radykalnej zmiany. Może ona oznaczać, że nasze dłonie i oczy zaczną odpoczywać, a my będziemy coraz częściej przemawiać do naszych elektronicznych przyjaciół.

Norbert Biedrzycki

Head of Services CEE, Microsoft. Kieruje usługami Microsoft w 36 krajach, ich zakres obejmuje doradztwo biznesowe i konsulting technologiczny, w szczególności w takich obszarach jak big data i sztuczna inteligencja, aplikacje biznesowe, cybersecurity, usługi premium oraz cloud. Poprzednio jaklo Vice President Digital McKinsey odpowiedzialny za region CEE oraz usługi łączące doradztwo strategiczne i wdrażanie zaawansowanych rozwiązań informatycznych. Od kompleksowej transformacji cyfrowej przez szybkie wdrożenia aplikacji biznesowych, rozwiązania i analizy big data, biznesowe zastosowania sztucznej inteligencji po rozwiązania blockchain i IoT. Wcześniej Norbert pełnił funkcję Prezesa Zarządu i CEO Atos Polska, był również szefem ABC Data S.A. oraz Prezesem Zarządu i CEO Sygnity S.A. Poprzednio również pracował w firmie McKinsey jako partner, był dyrektorem działu usług doradczych, oraz rozwoju biznesu firmy Oracle.

Pasją Norberta są najnowsze technologie robotyzacja, zastosowania sztucznej inteligencji, blockchain, VR i AR, Internet Rzeczy, oraz ich wpływ na gospodarkę i społeczeństwo. Więcej na ten temat można przeczytać na blogu Norberta.



Oczy i dłonie to najmniej wydajny sposób komunikacji z maszynami

Zanim spalimy Cejrowskiego na stosie, przeczytajmy, co właściwie napisał o pożarach w Amazonii

$
0
0

cejrowski nie wierzy w pożary

Dziś w mediach szeroko i w niezbyt pochlebnym stylu publikowana jest wypowiedź Wojciecha Cejrowskiego, dziennikarza-skandalisty, na temat pożarów w Amazonii. Media skupiły się na samej postaci, nie na tym, co Cejrowski pisze.

Wojciech Cejrowski z pewnością nie jest znany z tego, że jest znany – jak istotna część znanych ludzi z telewizora. Prowadził przed wieloma laty znane i wówczas lubiane programy satyryczne, promował muzykę country w naszym kraju. Jest też z zamiłowania podróżnikiem – zwiedził boso istotną część południowej i środkowej Ameryki, co opisał w kilku bardzo ciekawych książkach. Najbardziej znany jest jednak ze swoich poglądów. I to tak skrajnych, że z panem Wojciechem pewnie nigdy byśmy się nie dogadali.

Wojciech Cejrowski jest osobą bardzo mocno wierzącą i nie boi się publicznie manifestować swojej wiary – a także bardzo konserwatywnych poglądów. Często wręcz ze smutkiem czytam jego wypowiedzi, bo tak jak świetnie się bawiłem przy programach WC Kwadrans czy przy czytaniu jego książek, tak jako postępowy obyczajowo ateista, który wiarę uważa za problem, a nie atut nowoczesnego społeczeństwa, sporą część wypowiedzi pana Cejrowskiego uważam, delikatnie rzecz ujmując, za bardzo szkodliwą. Szkoda, ale może przejdźmy do meritum sprawy.

„Nie dowierzam, nie chce mi się wierzyć w te pożary”.

https://www.facebook.com/Wojciech.Cejrowski/photos/a.158034350908132/2575279902516886/?type=3&__xts__%5B0%5D=68.ARCNLH9CPBJV0zbjx1elSO4kOmuNrZietqwgS-vnlcsjx3vd7TlQhbsGO5Ay7-MP_Y43F9850uzRRC_WyuABFE8OI-i-0L1VueFsy31l13grAUcLn1ln5-_zV_VOOK-5T-SKTN02j6cC4YizEx5C97yn5P_rtM_YCgDWAmcXB91GMtoe7WfxkhiBA3nYNtErNaT_qteahnk1Nvf4OYjaZ9EEim0CnyV-b6JLK1S2KGKzrxb2vWYfKanloZmk9h5IVI1aWmpHH6SCh736cBuWwlgkiTkyNtws3t-GjPCx2aH2Z9OOzNrkoka20cCha8_xr5cmulLz7UxoIuS60lLQNLCeNw&__tn__=-R

W opublikowanym na facebookowym profilu króciutkim felietonie, pan Cejrowski kwestionuje naturalność pożarów amazońskiej dżungli. Powołując się na własne bogate doświadczenie twierdzi, że dżungla jest niepalna. I że by wypalić mały jej fragment, trzeba się nieźle napracować. Dziennikarz-podróżnik twierdzi wręcz, że gdyby nie filmy dokumentujące kataklizm, uznałby wieści o pożarze za bujdę. - Nie chce mi się wierzyć w te pożary. A jednocześnie głupio mi to mówić w sytuacji, gdy widzę filmy. Ha! A może ktoś podpalił ropę? Nie wiem – komentuje.

Spora część polskich mediów wzięła na tapet wypowiedź pana Cejrowskiego, w zasadzie – przynajmniej wedle autorów tych publikacji – rozszarpując ją na strzępy. Problem w tym, że zadziałał tu mechanizm szydźmy z oszołoma, kliknie się. Nie trzeba było długiego procesu weryfikowania faktów, by zdać sobie sprawę, że komentarz Cejrowskiego nie tylko nie jest oszołomski, a wręcz raczej niezbyt odkrywczy.

„Gdyby mi ktoś postawił zadanie podpalenia dużej połaci lasu w Amazonii, to bym go poprosił o napalm, lub dynamit do wysadzenia ropociągu”.

O stopniu palności lasów deszczowych wiem mniej więcej tyle, ile o rosyjskim balecie. Na szczęście nie musiałem długo szukać wiedzy od wykształconych w tym temacie ludzi, by zweryfikować słowa pana Cejrowskiego. W niemal każdym reportażu ze znanych amerykańskich mediów znajduje się tak zwana sekcja z ekspertem, w której ten komentuje bieżące wydarzenia, uzupełniając materiały reportera o stosowną wiedzę.

https://twitter.com/Reuters/status/1165717215817154560

I w niemal każdym (nie sprawdziłem absolutnie wszystkich, stąd asekuracyjne niemal) ekspert potwierdza słowa polskiego podróżnika. Nawet w lansującym kojarzące się głównie z lewicą sposobie myślenia CNN, które – przynajmniej według stereotypów – najchętniej zwaliłoby całą tragedię na globalne ocieplenie czytamy opinię podobną do słów polskiego podróżnika. – Większość z tych pożarów to podpalenia. Nawet w porze suchej Amazonia – wilgotny las deszczowy – jest trudna do podpalenia, to nie sucha roślinność Kalifornii czy Australiikomentuje na łamach CNN Christian Poirier, szef organizacji Amazon Watch.

Dwója z egzaminu z medialnej dojrzałości.

Słuchajcie, ja wszystko rozumiem. Sam nie jestem pewien czy lubię pana Cejrowskiego, czy też nie. Cenię wiedzę, inteligencję i związane z nią błyskotliwe poczucie humoru. Nie toleruję za to forsowanych przez dziennikarza poglądów, które uznaję – piszę wyłącznie w swoim imieniu – za szkodliwe. Rozumiem więc czemu skupione wokół lewicowych idei media szukają tylko sposobu na ośmieszenie prawicowego światopoglądowo oponenta.

Ale do licha, to nie czas, nie miejsce i nie pora.

Dżungla amazońska odgrywa kluczową rolę w przetwarzaniu dwutlenek węgla w naszej atmosferze na tlen. Nie bez powodu jest nazywana płucami ziemi. Katastrofalne zniszczenia tego miejsca to problem nas wszystkich, a nie tylko odległej Brazylii czy Ameryki. Cały świat powinien zjednoczyć się i wyegzekwować od rządzącego w Brazylii prezydenta Bolsonaro natychmiastowe działania – a i tak podejrzewa się, że wypalanie dżungli prawdopodobnie pod pastwiska odbywa się za jego mniej lub bardziej cichym przyzwoleniem.

https://twitter.com/SkyNews/status/1165606616089202688

Tymczasem w polskich opiniotwórczych mediach narracja typu „hy hy, Cejroski nie wierzy w pożary, gupi katol, dawaj z nim na stronę główną, może jeszcze przypomnimy co mówił o aborcji i gejach”. No brawo, polskie media. Stoimy w obliczu bezprecedensowego zagrożenia nas wszystkich, a wy nie potraficie się wznieść ponad swoją małostkowość. To są wydarzenia nieporównywalnie wyższej wagi od utrzymania / usunięcia Kaczyńskiego od władzy czy całej reszty abstrakcyjnych sporów politycznych.

Komentarz Cejrowskiego jest co najwyżej niezbyt ciekawy, bo wtórny. Niewiele wnosi, więc jak ktoś ma gigantyczny problem z jego autorem, proponuję jego ignorowanie. Tymczasem przekręcanie jego wypowiedzi i nabijanie się z niej dla zasady jest nie tylko małostkowe. Biorąc pod uwagę skalę problemu, jest wręcz głupie i nieodpowiedzialne.



Zanim spalimy Cejrowskiego na stosie, przeczytajmy, co właściwie napisał o pożarach w Amazonii

Świat Cyberpunka 2077 będzie mniejszy niż w Wiedźminie III, ale ma zawierać więcej szczegółów

$
0
0

Jedna z najbardziej wyczekiwanych gier RPG jest nadal w produkcji. Wiemy już, że jej wirtualny świat w kwestii swojej powierzchni nie będzie czymś przełomowym w grach wideo. To nie oznacza, że nie czekają nas setki godzin jego zwiedzania.

CD Projekt RED to bez wątpienia nasza narodowa duma. Jej growe adaptacje prozy Sapkowskiego od samego początku wzbudzały zainteresowanie mediów i fanów RPG z całego świata. A trzecia część Wiedźmina – ta najnowsza – przez niektóre amerykańskie media została nazwana najlepszą grą wideo RPG… w historii całego tego gatunku. Te opinie podpierane są argumentami.

Nic więc dziwnego, że Cyberpunk 2077 jest na ustach całej gamingowej społeczności. Wszyscy są ciekawi pierwszej gry polskiego studia, która nie ma nic wspólnego z Wiedźminem i tym konkretnym stylem zabawy. Łowimy wszystkie najmniejsze szczegóły na jej temat, a ten najświeższy – i poniekąd istotny – złowił GamesRadar.

Rozmiar mapy w grze Cyberpunk 2077 będzie mniejszy niż w Wiedźminie III. Ale za to będzie w nim więcej elementów.

Geralt ma więc więcej kilometrów kwadratowych do przemierzenia, by zwiedzić całą mapę swojego wirtualnego świata, ale ponoć ma mieć na niej dużo mniej do roboty, niż główny protagonista Cyberpunka 2077. W nowej grze nie będzie wielkich łąk czy przepastnych lasów, wszak akcja całej opowieści dzieje się w ogromnym mieście z przyszłości. Gęsto zaludnionym i wielopoziomowym.

To oznacza, że choć rozmiar mapy będzie „odrobinkę mniejszy od tej z Wiedźmina III”, tak gra powinna na nas zrobić ogromne wrażenie. W istocie: jeżeli na takiej powierzchni udało się zmieścić wiarygodne cyberpunkowe miasto, to jest co podziwiać. Miejmy na uwadze, że gra ma działać sprawnie nie tylko na rozbudowanych PC czy high-endowych konsolach jak Xbox One X. Cyberpunk 2077 ma działać przecież nawet na prościutkim Xbox One S.

Gra ma mieć swoją premierę 16 kwietnia przyszłego roku. Pojawi się w wersji na PC, Stadię, PlayStation 4 i Xbox One.



Świat Cyberpunka 2077 będzie mniejszy niż w Wiedźminie III, ale ma zawierać więcej szczegółów

Chrome z mniej irytującymi powiadomieniami o powiadomieniach? Tak, poproszę!

$
0
0

Google eksperymentuje ze sposobem, w jaki przeglądarka informuje nas o funkcjach powiadomień z danej witryny lub aplikacji. Nie jesteśmy do końca pewni jak dokładnie, ale zdecydowanie przydadzą nam się zmiany.

Witryny internetowe dawno już wyewoluowały poza sformatowany tekst z obrazkami. Dziś bliżej im do aplikacji niż zwykłych dokumentów, wypełnione są aktywnymi skryptami odpowiedzialnymi za profilowanie użytkowników czy bardziej widoczne dla użytkownika funkcje, kojarzone z klasycznymi programami. Nie bez powodu funkcjonuje określenie aplikacje webowe.

Jedną z takich nowości są powiadomienia push. Jeżeli zechcemy, witryna może sama powiadomić przeglądarkę o tym, że została do niej dodana nowa treść. Bardzo użyteczna funkcja, która w zasadzie spowodowała u mnie spadek zainteresowania techniką RSS do zera. Jest tylko jeden problem: interfejs do zarządzania tym wszystkim.

Chrome i powiadomienia o powiadomieniach. Czy mogą stać się ciut mniej irytujące?

Projektanci wszystkich znanych mi przeglądarek internetowych traktują aktywne funkcje witryn internetowych w podobny sposób, co inne, nie-webowe aplikacje. Poprzez system uprawnień. Jeżeli jakaś witryna chce realizować jakąś taką funkcję, przeglądarka się pyta użytkownika, czy ta może to zrobić. Zgadzasz się czy nie na geolokalizację? Na instalację PWA? Tak? Nie? Zezwól? Zablokuj?

Jest tylko jeden problem w traktowaniu uprawnień aplikacji webowych podobnie jak aplikacji natywnych. Zestaw aplikacji na naszym urządzeniu jest zazwyczaj stały. Raz na kilka tygodni może coś dodamy, może coś usuniemy. Każdy z tych programów raz zada nam pytanie o uprawnienia i mamy spokój. Tymczasem surfując w przeglądarce co rusz trafiamy na nową witrynę czy tam aplikację webową. I co chwila musimy odpowiadać na ten sam zestaw pytań.

Google wyraźnie kombinuje. Jak wypatrzył XDA-Developers, rozwojowej wersji przeglądarki Chrome (kanał Canary) pojawiło się nowe ustawienie, które… na razie nie działa. Nazywa się jednak (tłumaczenie własne) Cichsze powiadomienia o uprawnieniach, możemy wybierać pomiędzy Domyślnie, Włączone, Włączone (powiadomienie przed oczyma), Włączone (małe paski informacyjne) oraz Wyłączone.

Możemy się tylko domyślać co te ustawienia mogą oznaczać. Nie ma jednak żadnej wątpliwości, że bieżący system jest wadliwy i wymaga zmian. Nie tylko w Chrome, ale w zasadzie w każdej znanej mi przeglądarce internetowej.



Chrome z mniej irytującymi powiadomieniami o powiadomieniach? Tak, poproszę!

Finansowanie TVP z budżetu jest uczciwsze. Nawet politycy się z tym zgadzają

$
0
0

Nieważne przy czyim imieniu postawimy krzyżyk w jesiennych wyborach. W teorii zagłosujemy na likwidację abonamentu RTV. Nikt nie chce bawić się w nieefektywne jego ściąganie. 

Nikt go nie lubi, wszyscy na niego narzekają, wielu chce się go pozbyć. Jednak gdy przychodzi, co do czego, nie udaje się. Abonament RTV przyprawia o ból głowy zajmujących się nim urzędników, ale nie są to na tyle poważne dolegliwości, by dyskusja nie trwała w najlepsze od lat.

Abonament RTV musi odejść.

Według szacunków fiskusa abonamentu nie płaci co miesiąc 3 mln gospodarstw domowych. To dobrze oddaje nie tylko nasze podejście do samego płacenia za radiofonię i telewizję publiczną, ale także łatwość ściągania tej należności. Skutecznie po prostu się nie da.

Pieniądze przeznaczone na radio i telewizję nie chcą ulec cudownemu rozmnożeniu, pracownicy Polskiego Radia i TVP nie chcą pracować za darmo, a sprzęt i jego utrzymanie kosztuje. Trzeba sobie radzić inaczej (nie zapominajmy o wpływach z reklamy).

Jak informuje Dziennik Gazeta Prawna w 2017 r. radiofonia i telewizja dostały od rządu 307 mln zł, w 2018 r. ta liczba znacząco wzrosła do 637 mln zł, a do końca tego roku ma wynieść aż 1,26 mld zł. Dzieje się to za sprawą doraźnych przepisów, które rekompensują uszczuplanemu systematycznie budżetowi zwolnienie z obowiązku płacenia abonamentu RTV. Zamiast rozwiązania systemowego mamy więc systematyczne dosypywanie kasy, choć to akurat ma się po wyborach zmienić.

Umarł abonament, niech żyją podatki.

Zarówno PiS, jak i PO chcą dać sobie spokój z niewydolnym abonamentem i zmienić sposób finansowanie mediów publicznych na finansowanie ich z wyłączenie z budżetu państwa. O ile jednak PiS zapewnia, że wystarczy dopisać tylko kilka nowych artykułów do istniejącej już karty mediów, tak PO chce przeprowadzenia gruntowej reformy mediów publicznych.

O tym, czy znów mamy tylko do czynienia z szumnymi zapowiedziami, które po wyborach znikną pod naporem setki innych ważniejszych zmian, przekonamy się dopiero za kilka miesięcy.

Abonament nie ma sensu, finansowanie z budżetu byłoby uczciwsze.

Jesteśmy hipokrytami, jeśli w naszym pełnym patriotów kraju olewamy zobowiązania państwowe na masową skalę. Łatwiej założyć koszulkę z husarzem niż regularnie płacić abonament (mogłoby wtedy nie starczyć na przypinkę z małym powstańcem). Obecnie osoby płacące go mogą się czuć jak frajerzy karani za praworządność. To psuje prawo i nasz stosunek do niego. Z tej perspektywy opłata z budżetu na więcej sensu, choć nie tylko z tej.

Związanie opłaty za telewizję publiczną z posiadaniem telewizora to relikt czasów zamierzchłych. Ta stojąca pod ścianą czarna skrzynka jest czymś więcej niźli tylko dostarczycielem kolejnego odcinka pokazującego, jak gwiazdy tańczą na kruchym ludzie, gotując dzieciom brokuły.

Mamy wykupionego Netflixa, HBO GO albo inny abonament i nie czujemy potrzeby karmienia się tym, co oferuje TVP, jej bracia i siostry. Telewizor działa w oderwaniu od telewizji publicznej. Jeśli więc zgadzamy się na to, że telewizja publiczna jest potrzebna i powinna istnieć (a to temat na zupełnie inną dyskusję), musimy płacić za nią wszyscy. Musimy przestać robić z części społeczeństwa frajerów tylko, dlatego że przestrzega ona prawa.

O likwidacji abonamentu RTV słyszymy równie często, co o likwidacji kolejek do lekarzy specjalistów. Kilka razy do roku i to lekko licząc. Tegoroczna runda deklaracji trwa w najlepsze, zobaczymy, czy wyjdzie, jak zwykle.



Finansowanie TVP z budżetu jest uczciwsze. Nawet politycy się z tym zgadzają

Minęło prawie dwa lata z Figmą. Dlaczego warto ją sprawdzić?

$
0
0

Niedawno pojawiło się ponad sto nowych wtyczek do Figmy. To doskonały dowód na to, że projekt prężnie się rozwija i w najbliższych latach może zdetronizować takie potęgi, jak Adobe czy lubiany przez wielu Sketch.

U nas Figma stała się numerem jeden i z pewnością z niej nie zrezygnujemy, bo znacząco wpłynęła na komfort pracy grupy. Dotychczas, przygotowując graficzne projekty dla klientów, korzystaliśmy z programów Adobe: Photoshopa, Illustratora, czy alternatywnie ze Sketcha.

Każdy z nich oferował coś dobrego, ale kiedy używają ich różni specjaliści, którzy współodpowiadają za ostateczny kształt projektu, a plik trzeba wielokrotnie kopiować, przerzucać i zmieniać mu formaty, zaczynają napiętrzać się problemy. Wie to każdy, kto pracuje nawet w niewielkiej agencji projektowej.

Figma sprzedaje się sama - nie trzeba jej reklamować

Dlatego niecałe 2 lata temu sięgnęliśmy po Figmę, która jeszcze wtedy nie była tak rozbudowanym narzędziem jak dziś i przepadliśmy bez reszty. Oczywiście, w pierwszych miesiącach pracy, sporym atutem było to, że twórcy programu udostępniali go całkowicie za darmo.

Później wersja rozbudowana dla zespołów wymagała już opłaty, ale sumując bilans zysków i strat, i odejmując koszty wynikające z utrzymania narzędzi, z których korzystaliśmy rzadziej, sytuacja przedstawiała się rewelacyjnie.

Dziś każdy w naszej agencji pracuje i projektuje w Figmie, a najnowsze wtyczki i zapowiedzi kolejnych są dla nas potwierdzeniem, że ten stan rzeczy długo się nie zmieni. Dlaczego? Bo wreszcie jest narzędzie, które rozwiązało kilka naszych bolączek.

Figma niemal do zera redukuje pomyłki w plikach

Dla tych, którzy nie znają Figmy, bardzo ważną informacją jest to, że można na niej pracować online. To program, który na spokojnie otworzycie w każdym systemie operacyjnym i w każdej przeglądarce, a co więcej, z bezpośrednim podglądem aktualnego stanu projektu i bieżących zmian.

Co z tego wynika? Nie przesyłamy sobie poszczególnych wersji - ta, którą widzimy jest aktualnym efektem naszej wspólnej pracy. Co za tym idzie, nie ma mowy o błędach czy rozbudowywaniu projektu na niewłaściwej wersji. Iteracja prowadzona jest krok po kroku i nie trzeba, tak jak w Photoshopie, dosyłać projektów, zmieniać formatów plików i posiłkować się dodatkowymi wtyczkami czy chmurą, jak w Sketchu.

To zdecydowanie zmniejsza straty godzinowe - pozwala zaoszczędzić sporo czasu, a co za tym idzie, także pieniędzy.

Genialny feedback

Jeśli mówimy o pracy całego zespołu, w którym część designerów odpowiada za konkretne elementy projektu, czas powiedzieć o tym, jak Figma ułatwia współpracę pomiędzy nimi a osobą koordynującą całość.

System komentarzy wbudowany w Figmie daje szybką możliwość dodania opinii i sugestii dotyczących konkretnego elementu w projekcie. To sprawia, że nie trzeba już opisywać go z layoutu - wystarczy kliknąć wskazany fragment i dodać komentarz. Funkcja jest prosta i czytelna, bo wiadomo, czego dotyczy uwaga. To także oszczędza sporo czasu i redukuje błędy w komunikacji między pracownikami.

Cały zespół w jednym miejscu

Kilka projektów w jednym czasie i kilkuosobowy zespół, to nie lada wyzwanie dla całej agencji. Figma trochę pomogła okiełznać nam nawał pracy i uporządkować to, co wydawało się dotychczas naturalnym chaosem.

Wszystkie pliki są dostępne dla całego teamu jednocześnie i w zależności od priorytetów i wolnych zasobów, można w czasie rzeczywistym przeskakiwać pomiędzy nimi. I wszystko to bez dodatkowych programów.

Prezentacja dla klienta - dajemy mu podgląd

To jedna z niespotykanych rzeczy, ale dzięki Figmie czasem udostępniamy klientowi wersję do podglądu. Tym bardziej, że jesteśmy agencją interaktywną, pracującą zdalnie, więc jeżdzenie po całej Polsce albo przesyłanie fragmentów projektu mailowo, nie jest najwygodniejszą dla nas opcją.

Praca online pomaga udostępnić dokładnie to, co chcemy zaprezentować klientowi, zanim projekt nabierze ostatecznego kształtu. Pozwala to na dodatkowe uwagi i konsultacje, a zleceniodawca może śledzić kursor myszy i w trakcie prezentacji sprecyzować swoje oczekiwania.

Co ciekawe, do takiego poglądu nie trzeba zakładać konta na Figmie i nawet jeśli ktoś go nie ma, to spokojnie może zobaczyć, dokładnie to, na czym wam zależy. To naprawdę usprawnia proces decyzyjny.

Kilka wersji dostępnych jednym kliknięciem

Pod jednym linkiem zebrane są wszystkie dotychczasowe zmiany dokonywane w projekcie. Klikając pomiędzy nimi, otrzymujecie bardzo precyzyjną ścieżkę zmian, która systematyzuje dotychczasowe postępy w rozwoju projektu.

Co to oznacza? Kiedy wchodzicie w konkretny link z projektem, możecie zapoznać się z każdym jego elementem od pierwszej odsłony, aż po ostateczną wersję, która jest przedstawiana klientowi.

Aby lepiej to zobrazować, wyobraźcie sobie, że jeden link Figmy jest analogią dokumentu Google. Jeśli wejdziecie w jego historię, możecie zobaczyć, w jaki sposób się zmieniał i kiedy.

Taka funkcja działa bez konieczności używania innych narzędzi czy eksportu do innego rodzaju plików - wszystko dostępne jest w jednym miejscu. Co za tym idzie, zarówno projektanci, jak i klienci mają rzetelny obraz zmian, jakie miały miejsce w zleceniu.

To nie wszystkie zalety tego programu, ale zostawię ich opis na kolejne teksty.



Minęło prawie dwa lata z Figmą. Dlaczego warto ją sprawdzić?

Koniec z 5v5 w Battlefield V. DICE ma jednak na koncie 5 grzechów, przez które Battlefield nie jest Battlefieldem

$
0
0

Z ulgą i zadowoleniem przyjąłem informację, iż DICE rezygnuje z dalszych prac nad trybem 5v5 w grze Battlefield V. Co nie oznacza, że gra trafiła na dobre tory. Twórcy wciąż mają na sumieniu pięć grzechów głównych, przez które piąta odsłona nie jest tak dobra jak mogłaby być.

Bycie fanem Battlefielda nie jest dzisiaj łatwe. Na każdy dobry krok DICE popełnia dwa albo trzy kroki fatalne. Studio przybliża się nimi do krawędzi przepaści. A przecież fani nie oczekują niczego nadzwyczajnego. Wszystkim nam wystarczyłby dobry, klasyczny, drugowojenny Battlefield. Niestety, DICE robi co tylko może, aby ich strzelanina była jak najdziwniejsza, najbardziej nietypowa i radykalnie odbiegająca od tego, czego chcą gracze. W osiem miesięcy od premiery strzelaniny twórcom nazbierało się wiele grzeszków. W tym pięć grzechów głównych:

Grzech I - Battle Royale w postaci Firestorm

fortnite aktualizacja cross play

Wraz z każdym kolejnym aktem (aktualizacja przynosząca nowe wyzwania oraz nową zawartość) DICE trwoni środki na odświeżanie trybu Firestorm. To wariacja rozgrywki battle royale dla 64 graczy na wielkiej, otwartej mapie. Twórcy regularnie ją odświeżają, dodając nowe obiekty i zmieniając teren. To deweloperska orka, którą można by przesunąć do innego obszaru. Na przykład do tworzenia nowych map dla klasycznego multiplayera.

Firestorm nie wypalił. Dzisiaj moduł battle royale jest uruchamiany tylko i wyłącznie przez fanatyków chcących wykonać wszystkie wyzwania danego aktu. Nie chodzi o to, że tryb jest kiepski. Po prostu fani Battlefielda nie po to uruchamiają grę, aby bawić się z namiastką PUBG. To egzotyka, która przestała być ciekawa w dwa tygodnie po zaimplementowaniu. Mimo tego DICE pudruje tego trupa, naiwnie licząc na ochłapy ze stołu Fortnite’a. Może nawet nie tyle DICE, co samo EA...

Grzech II - zapatrzenie w Fortnite i najnowsze trendy

battlefield V zmiany nowosci opinie 1

Podobają mi się twierdzenia, iż Battlefield V jest grą dla udziałowców EA, nie dla fanów. Wyobrażam sobie, że gdy DICE projektowało swój nowy tytuł, do studia wpadło kierownictwo EA: - Druga wojna światowa jest okej, ale zobaczcie, ile zarabia Fortnite! Niech w waszej grze będzie battle royale! I skórki! Takie fajne, dla młodych. Jakaś kobieta z protezą. Dajcie sporo mniejszości. Jak w sklepie Epic Games. Ma być modnie i progresywnie. Nasze analizy pokazują, że to się sprzedaje.

DICE musiało połączyć wodę z ogniem. Z jednej strony mamy udokumentowaną drugą wojnę światową i oczekiwania fanów. Z drugiej skórki, katany, mniejszości, malowania twarzy i moduł battle royale. Gdyby producenci próbowali połączyć oba te światy w jakimś spin-offie pokroju Bad Company, mogłoby to wyglądać kompletnie inaczej. Jednak DICE wniosło całe to szaleństwo Free2Play do piątego Battlefielda. Fani nie mogli tego wybaczyć. Dalej nie mogą.

Grzech III - sabotaż ulubionych trybów i kompleks Call of Duty

DICE cierpi na olbrzymi kompleks Call of Duty. Z jednej strony twórcy chwalą się swoimi epickimi bitwami na 64 graczy. Jednak z drugiej marzy im się ten turniejowy, twitchowy sznyt charakterystyczny dla Call of Duty, CS:GO czy Rainbow Six Siege. Stąd nieustanne eksperymenty z trybami redukującymi liczbę graczy. Lada moment trafi do BFV moduł 12v12 na nowych, ciasnych mapach dla piechoty.

Problem polega na tym, że większość społeczności w ogóle nie chce turniejowych, drużynowych zmagań. Na rynku istnieje masa gier tego typu. Samo EA posiada wiele IP, które mogłyby rywalizować z CoD’em. Na przykład Apex, Titanfall czy Medal of Honor. Jednak Battlefield jest dobry tylko wtedy, gdy jest Battlefieldem. Gdy jest wielki. Gdy jest epicki. Gdy pozwala na jednoczesną walkę na lądzie, na morzu i w powietrzu aż do 64 graczy.

DICE marnuje zasoby na eksperymenty z rozgrywką ala Call of Duty. W tym samym czasie ulubione tryby społeczności - Frontlines czy Rush - są sabotowane i serwowane rotacyjnie. W ten sposób twórcy kompletnie rozjeżdżają się z oczekiwaniami własnych fanów. Z kolei fani naprawdę nie chcą nie wiadomo czego. Wystarczy im więcej broni, więcej map i więcej trybów na 64 graczy. To naprawdę proste.

Grzech IV - wciąż nie zobaczyliśmy Stalingradu i Normandii

Podczas tworzenia map do BFV DICE postanowiło zapoznać graczy z mniej znanymi bitwami drugiej wojny światowej. Moim zdaniem świetny pomysł. Dzięki niemu dostaliśmy tak kapitalne areny jak Merkury czy Marita, zapoznające społeczność z inwazją Osi na Grecję. Wiele czasu spędziliśmy również w Norwegii, zazwyczaj omijanej w grach o tematyce WWII. Problem polega na tym, że na wiele map pokazujących nieoczywiste i niebanalne starcia brakuje chociaż kilku z tymi ukochanymi, rozpoznawalnymi miejscami.

Po 8 miesiącach od premiery BFV gracze wciąż nie mogą walczyć pod Stalingradem czy na plaży Omaha. Dalej nie możemy zdobyć Monte Cassino ani nie mamy okazji wjechać do Berlina. Nikt z nas nie dostał pozwolenia aby jeździć czołgiem pod Kurskiem, a także nikt z nas nie może doświadczyć horroru ofensywy w Ardenach. Zamiast tego toczymy bitwy na kolejnych greckich i norweskich wysepkach. Żeby było zabawniej, bez możliwości prowadzenia działań na wodzie. Pierwszą kultową areną w Battlefield V będzie Iwo Jima. Premiera? Jesień - zima tego roku.

Grzech V - deweloperska fuszerka

Mało który Battlefield działa jak w zegarku zaraz po premierze. Są jednak odsłony, których awaryjność i wadliwość jest częściowo zrozumiała. Na przykład Battlefield 4, który zadebiutował pomiędzy dwoma generacjami konsol. Jednoczesna obecność sieciowej strzelaniny na PS3, X360, PS4, XONE oraz PC była sporym wyzwaniem. Jednak w przypadku piątej odsłony DICE nie ma żadnego usprawiedliwienia na deweloperską fuszerkę.

Zdaje się wręcz, że Battlefield V jest bardziej zabugowany kilka miesięcy po debiucie, niż na własną premierę. Gracze stawali się niewidzialni. Obrażenia przestawały być rejestrowane. Do tego producenci dokonywali radykalnych zmian z dnia na dzień, zmieniając suwaki celności czy obrażeń. Wszystko to bez konsultacji ze społecznością i bez eksperymentowania na publicznych serwerach testowych.

Dzisiaj, w osiem miesięcy od premiery, Battlefield V wciąż jest trawiony bugami. Dla DICE problemem nie do rozwiązania jest na przykład audio powiązane z krokami przeciwników. Coś tak banalnego, coś tak oczywistego… Można mieć wrażenie, że ekipa produkująca BFV składa się z samych żółtodziobów. Jak gdyby wszyscy pracownicy studia, którzy zjedli zęby na sieciowych strzelaninach, opuścili je w przeciągu ostatnich miesięcy.

Być może jest to częściowo prawda.



Koniec z 5v5 w Battlefield V. DICE ma jednak na koncie 5 grzechów, przez które Battlefield nie jest Battlefieldem

Dzika przejażdżka po festiwalu absurdów. Control to najdziwniejsza gra, w jaką warto zagrać w 2019 r. – recenzja

$
0
0

- Będzie dziwniej niż zazwyczaj – uprzedzają nas twórcy Control ustami głównej bohaterki już w pierwszej scenie gry. I mają rację. Ta gra jest rozkosznie dziwaczna.

Uwaga! – tekst może zawierać spoilery z gier Control i Alan Wake

Na początek słowo wstępu: jestem wielkim fanem gier studia Remedy Entertainment. Każdą z ich gier (nie licząc może pierwszego Death Rally) przechodziłem dwu- lub nawet trzykrotnie, a Max Payne 2 i Alan Wake do dziś zajmują bardzo wysokie miejsca w moim osobistym rankingu gier wszech czasów.

Z tego względu Control ekscytowałem się na długo przed wyjściem projektu z fazy koncepcyjnej, gdy jeszcze nosił kryptonim „P7” (który – swoją drogą – zostaje wyjaśniony w toku gry).

I podczas gdy w Polsce na grę Remedy i 505 Games czeka relatywnie niewiele osób i, sądząc po ocenach przedpremierowych na GOL-u, wiele osób nie ma co do niej wielkich oczekiwań, ja siedziałem jak na szpilkach, czekając na swój kod recenzencki.

Nie zawiodłem się ani odrobinkę.

Fabuła Control przeprowadza nas od sztampy, do czegoś naprawdę unikalnego.

Z pozoru Control brzmi dość… sztampowo. Główna bohaterka, Jesse Faden, odwiedza siedzibę tajemniczego Federalnego Biura Kontroli (FBK). FBK to w istocie agencja rządowa zajmująca się sprawami nadprzyrodzonymi – Faden udaje się do jej siedziby, by odszukać zaginionego przed siedemnastoma laty brata, którego, jak podejrzewa, uprowadziło biuro, gdyż wraz z siostrą był świadkiem uwolnienia tzw. Obiektu Mocy.

Gra akcji TPP, z motywami science-fiction jakich w popkulturze nie brakuje – co tu może być ciekawego?

Ano, może. Przekonujemy się o tym już w pierwszych minutach rozgrywki. Pierwotną oznakę, że „coś z tym miejscem jest nie tak” znajdujemy w osobie dozorcy, Ahtiego, który z niewiadomych powodów uważa, iż przyszliśmy na rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko jego asystenta.

Prawdziwa „jazda” zaczyna się jednak nieco dalej, gdy zbliżając się do siedziby dyrektora FBK słyszymy huk. Wchodzimy do środka, a tam dyrektor leży martwy, z raną postrzałową głowy – samobójstwo. Zaciekawiona Jesse chwyta za dziwnie wyglądające narzędzie zbrodni i… zostaje przeniesiona na tzw. „Płaszczyznę Astralną”, gdzie spotyka się z „Zarządem”.

Płaszczyzna Astralna to miejsce znajdujące się… nigdzie, w którym początkowo gra przeprowadza nas przez prosty (acz nie nużący) samouczek.

Po samouczku zaczyna się robić ciekawie. Tak wygląda korytarz przed gabinetem dyrektora, zanim do niego wchodzimy:

Control Remedy

A tak po tym, jak z niego wyjdziemy:

Control Remedy

Korytarze zalewa czerwona poświata. Pracownicy FBK trwają w stanie zawieszenia pod sufitem. Niektórzy spadają, by nas atakować. Dookoła znikąd pojawiają się wrogowie. Wszystko to za sprawą tzw. „Syku” – potężnej siły, która opanowała FBK i wszystkich jego pracowników, którzy w chwili ataku nie mieli na sobie artefaktu chroniącego przed jego zgubnym wpływem.

Co więcej, po zetknięciu się z bronią dyrektora (nazywaną Serwobronią), Jesse, przypadkowy – zdawałoby się – przechodzień w biurze, staje się jego dyrektorem. I to na jej barkach spoczywa zadanie oczyszczenia siedziby FBK z Syku i jego opętanych Agentów.

Oczywiście Jesse nie zapomina o swoim pierwotnym celu – oszukać swojego brata, Dylana Fadena.

W miarę jak oczyszczamy z Syku kolejne części siedziby i poznajemy kolejnych wysoko postawionych urzędników biura, odkrywamy prawdę o zaginionym bracie Jesse. I wszystko byłoby w porządku, tylko dlaczego pracownicy z taką łatwością akceptują Faden jako swoją nową dyrektorkę, skoro w ogóle jej nie znają? Z kim rozmawia Jesse w swoich monologach? Czy to schizofrenia? Opętanie? Chip w mózgu? I kim u diaska jest dozorca Ahti – nie nosi maszyny odbijającej Rezonans Syku, a nie jest przez niego opętany. Do tego zjawia się w losowych miejscach, pojawia się w wizjach i zdaje się wiedzieć wszystko o FBK i tajemniczym Syku.

Odpowiedź na to konkretne pytanie twórcy gry zostawili domysłom. Co do reszty – nie będę zdradzał. Dość powiedzieć, że fabuła Control bardzo szybko przeradza się ze sztampy w ciężkie rozważania o teorii wieloświatów, przesiąknięte jungowską psychologią. Dojeżdżając do końca rozgrywki byłem pod ogromnym wrażeniem tego, jak ze zlepku kliszowych motywów science-fiction udało się ekipie Remedy, dowodzonej przez dyrektora kreatywnego Sama Lake’a, wyciągnąć naprawdę satysfakcjonująco wyjątkową opowieść.

Ta gra jest rozkosznie dziwaczna. Control to istny festiwal absurdu.

Z jednej strony mamy tu poważne zadanie – paranormalną siłę, która opętała budynek i jego pracowników, agencję rządową, spiski, etc. Z drugiej… w telewizorach gra przedziwna kreskówka o dość czarnym zabarwieniu humorystycznym, do siedziby nie wolno wnosić gumowych kaczek (nie pytajcie), a zewsząd atakują nas przeróżne smaczki, które wprost zmuszają do podrapania się w głowę w geście niedowierzania (spóźnienie do pracy spowodowane przekształcaniem się siedziby nie jest usprawiedliwione, tak dla przykładu). Całości dopełniają porozsiewane po całej siedzibie „materiały informacyjne”, przygotowane przez doktora Darlinga, szefa pionu doświadczalnego.

Jak to u Remedy bywa, przerywników filmowych jest tu zresztą dużo więcej, zarówno z udziałem postronnych NPC-ów, jak i samej Jesse. Sądząc po niektórych, ekipa dobrze się bawiła filmując…

Największą atrakcją w tym festiwalu absurdów jest jednak budynek sam w sobie.

Control Remedy

Najstarsza Siedziba to żywy organizm.

Najstarsza siedziba – bo tak nazywa się budynek FBK – jest jak namiot Weasleyów na mistrzostwach świata w Quidditchu. Mieści w środku dużo więcej, niż wskazywałby na to jej zewnętrzny rozmiar i położenie w sercu Nowego Jorku.

Przechodząc od sekcji do sekcji przekonujemy się, że ten budynek żyje własnym życiem. Raz mamy przed sobą typowo biurowe przestrzenie, a chwilę później lądujemy w przeolbrzymim kamieniołomie, schowanym w podziemiach. Raz idziemy przez sekcję laboratoryjną, gdzie za szybą przechowywane są potężne Obiekty Mocy (np. Lodówka, Toster, Wiatrak, Konik na Biegunach), a chwilę później przenosimy się do Płaszczyzny Astralnej, gdzie tajemniczy Zarząd przemawia do nas z wielkiej, białej, odwróconej piramidy.

Pokonujemy poziom jak gdyby nigdy nic, aż tu nagle znajdujemy włącznik światła, który przenosi nas do Motelu Ocean View, w którym musimy rozwiązać proste zagadki logiczne, by przejść dalej. Motel Ocean View jest niestety najsłabszą z atrakcji; bywa frustrująco niejasny, a bieganie od pokoju do recepcji i z powrotem chwilami nuży, ale zaręczam, że dla samego easter-egga w końcówce gry warto przeboleć jego istnienie. Zresztą, jeśli w Control zagra fan Twin Peaks, będzie zachwycony Motelem.

Zwieńczeniem tej parady osobliwości jest misja w Labiryncie, przez który przeprowadza nas muzyka z walkmana od dozorcy Ahtiego. Aby nie przesadzać ze spoilerami, zdradzę tylko tyle: kto grał w Maxa Payne’a 2 i Alana Wake’a, ten może się spodziewać miksu Wesołego Miasteczka i starcia z opętanymi na scenie przy muzyce Old Gods of Asgard.

https://www.youtube.com/watch?v=EpiahpKp-VA

Ci, którzy w poprzednie gry produkcji Remedy nie grali, dostaną prawdopodobnie najbardziej abstrakcyjny poziom, jaki kiedykolwiek widzieli w grze wideo. Re-we-la-cja.

Najstarsza Siedziba jest też znacznie większa, niż można by początkowo uznać, bazując na kilku pierwszych misjach. Rozwiązując kolejne zadania odkrywamy jej kolejne sekcje i w miarę jak odblokowujemy kolejne punkty kontrolne, mapa Siedziby rozrasta się i rozrasta. Na szczęście jej eksploracja ani przez chwilę nie jest nużąca – po części dlatego, że Siedziba lubi się zmieniać i raz odkryty obszar może przy drugiej wizycie wyglądać zupełnie inaczej, a po części dlatego, że do raz odkrytych miejsc warto wrócić po uzyskaniu wyższych poziomów dostępu, by wejść tam, gdzie wcześniej wejść się nie dało.

Najstarsza Siedziba ma też kilka ukrytych miejsc, do których dojście jest początkowo zablokowane przez Syk lub przez nader potężnych przeciwników. W sam raz na odkrywanie po ukończeniu głównego wątku, wszak po zakończeniu gra pozwala nam kontynuować zabawę – możemy przemierzać sale Najstarszej Siedziby, wykonywać misje poboczne, których nie ukończyliśmy wcześniej i odkrywać nieliczone smaczki, jakie w grze zostawili dla gracza twórcy.

Control jest przesiąknięty smaczkami, które docenią fani studia.

Dla postronnego obserwatora rozliczne rzucane luzem uwagi, dziwne notatki czy obrazki będą tylko częścią świata wykreowanego przez twórców. Ci jednak, którzy grali w Maxa Payne’a czy Alana Wake’a docenią mnogość mniejszych i większych nawiązań do obydwu produkcji.

Dla przykładu – dyrektor Trench, który kontaktuje się z nami pośmiertnie przez tzw. „Linię specjalną”, jest grany przez aktora podkładającego głos Maxa Payne’a. Wspomniany już dr Darling to w istocie aktor odpowiadający za głos Alana Wake’a. Jesse na jednej z taśm przesłuchań mówi o poemacie autorstwa niejakiego Tomasa Zane’a, a szef ochrony żałuje, że nie wybrał się na film o Aleksie Casey'u (bohaterze powieści pisanych przez Alana Wake’a). Takich drobiazgów jest w grze na pęczki i jako wielki fan studia szalenie doceniam pracę, jaką ekipa Sama Lake’a włożyła, by nam je zaserwować.

Mało tego, Remedy doskonale wie, że fani najbardziej czekają na Alana Wake’a 2, więc poczynili swoisty fanservice i wewnątrz Control porozsiewali dokumenty związane z wydarzeniami w Bright Falls. Tym samym poznając lore nowej gry, poznajemy również źródło paranormalnych mocy ze starszej produkcji.

W Control powraca też stara świecka tradycja studia Remedy – obecność piosenki autorstwa zespołu Poets of The Fall. Po raz pierwszy usłyszeliśmy ich „Late Goodbye” w MP2, a potem pod swoją nazwą oraz jako Old Gods of Asgard w Alanie Wake’u.

Teraz również powracają pod dwiema postaciami i – co tu dużo mówić – efekt jest fantastyczny, choć nie tak ściśle związany z fabułą jak w Alanie Wake’u, gdzie piosenka Poetsów stanowiła klucz do zagadki.

https://www.youtube.com/watch?v=EpiahpKp-VA

Skoro mowa o dźwięku, to za oprawę audiowizualną należą się twórcom wielkie brawa.

Control jest śliczny. Zarówno po stronie wizualnej, jak i dźwiękowej.

Jeśli chodzi o tę pierwszą, studio nadal wykorzystuje swój autorski silnik Northlight, który pieszczotliwie nazywa nie „silnikiem gry”, a „technologią opowiadania historii”.

W wersji na PC do solidnego fundamentu Northlighta dołącza także Ray Tracing (dostępny z kompatybilnymi kartami graficznymi) i przeogromny pokaz technologii Nvidia physX. Ja miałem przyjemność testować Controla na pececie z RTX-em 2080 Super na pokładzie i co tu dużo mówić: gra wygląda miodnie.

Refleksy świetlne z Ray Tracingiem po prostu żyją. Trudno oddać to na statycznym screenshocie, ale gdy poruszamy się po świecie gry, cienie padają dokładnie tam, skąd pada światło. Promienie odbijające się w połyskliwych powierzchniach tańczą po nich jak w rzeczywistości. Bez Ray Tracingu Control nadal jest piękny, ale dopiero nowa technologia śledzenia promieni ustawia go oczko wyżej nad innymi pięknymi grami.

Control to też festiwal rozpierduchy. Zniszczyć można tu prawie wszystko, począwszy od wazonów, poprzez szyby i ściany, aż po wielkie betonowe filary. Eksplozje i dynamicznie poruszające się odłamki doskonale komplementują szybką, wartką rozgrywkę – o której za chwilę.

Nie można jednak mówić o wideo, nie wspominając o audio. Control jest przepięknie udźwiękowiony. Nie mówię tu tylko o ścieżce dźwiękowej, którą – tradycyjnie już – zajął się Petri Alanko, ale o ogólnym sound designie, który jest tu po prostu obłędny. Gorąco polecam grę w Control na dobrych słuchawkach z dźwiękiem przestrzennym. Efekty są piorunujące.

https://www.youtube.com/watch?v=FZQqZnGTBIg

Pomówmy o rozgrywce

Patrząc na ostatnie dwie gry studia Remedy, można by się spodziewać, że tutaj zaczniemy mówić o minusach – ale tak nie jest!

Studio wyciągnęło wnioski z drewnianego sterowania w Alanie Wake’u i frustrująco niedopracowanego modelu rozgrywki w Quantum Break. Jesse Faden porusza się dynamicznie, bezbłędnie i ma do swojej dyspozycji cały arsenał kozackich umiejętności.

Pierwszym atutem w rękach nowej dyrektor FBK jest Serwobroń, która przybiera cztery różne postacie. Może być pistoletem, semi-automatem, obrzynem i skupioną wiązką laserową. Do tego broń możemy na przestrzeni gry modyfikować, dodając jej przeróżne usprawnienia i wzmacniając jej potęgę.

Ciekawie rozwiązano kwestię amunicji – Serwobroń nie ma tradycyjnych naboi, a ładujemy ją po prostu z niej nie korzystając. To doskonałe rozwiązanie, gdyż z jednej strony nie zmusza nas ono do ustawicznego poszukiwania skrzyni z amunicją (jak w Quantum Break), a z drugiej wymusza korzystanie ze zdolności Jesse.

Te zaś odblokowujemy w miarę postępów. Na początku Jesse potrafi niewiele – nawet unik leży poza zasięgiem jej możliwości. Faden szybko jednak uczy się kolejnych zagrań – telekinezy, którą ciska przedmioty (a z czasem nawet ludzi), lewitacji czy błyskawicznych uników.

Gra oferuje również przejrzysty system rozwoju tych umiejętności i niczego nie narzuca – rozwijamy te aspekty, które najbardziej odpowiadają naszemu stylowi rozgrywki. Od siebie podpowiem tylko, że warto dobrze rozwinąć umiejętność przejmowania umysłu przeciwników, bo przydaje się ona zaskakująco często w późniejszych etapach gry.

Te wszystkie elementy, połączone z regularnym napływem coraz to potężniejszych przeciwników, dają rozgrywkę tak cudownie dynamiczną, jak w żadnej grze Remedy do tej pory. Skok, lewitacja, ciskamy gaśnicą w najbliższego wroga, w międzyczasie wyrywamy kawał posadzki i ciskamy w drugiego, strzelamy do kolejnego, cholera, trzeba uciekać, bo wycelowali w nas z działka – szybki unik i znów w powietrze. Tu nie ma miejsca na nudę ani na przewidywalność. Trzeba być non stop w ruchu, aby w ogóle myśleć o przeżyciu starcia i wykorzystywać cały arsenał, jaki jest do dyspozycji.

Dodam przy tym, że to zdecydowanie nie jest gra, w którą polecam grać na klawiaturze i myszce. W miarę jak mnożą się zdolności Jesse, może po prostu zabraknąć nam palców. Bywały starcia, gdy w ferworze walki wykonywałem sekwencje pięcioma palcami lewej dłoni - niestety nie umiem celować padem, więc nic zostało mi nic innego, jak nieco się nagimnastykować.

Ta – nieco nawet zbyt intensywna – akcja nigdy się nie nudzi. Nieważne, ile starć przejdziemy, każde jest świeże, ekscytujące i każde jest wyzwaniem. Nie ma jednej stałej „formuły”, którą można zastosować na wrogów – każde zagranie trzeba dostosować do typu przeciwników i otoczenia, w którym się znajdujemy.

Skoro mowa o otoczeniu, to trzeba pamiętać, że to zarówno nasz przyjaciel, jak i wróg. Odpowiednio wykorzystane elementy mogą nas wyciągnąć z opresji, ale jeśli np. ciśniemy butlę z gazem w zbyt ciasnym korytarzu, sami oberwiemy rykoszetem.

I nie powiedziałbym złego słowa na walkę i mechanikę Control, gdyby nie jeden drobiazg…

Punkty kontrolne to dramat.

W tym względzie Remedy niczego się nie nauczyło. Nadal zamiast systemu dowolnego zapisu mamy system punktów kontrolnych – jeśli zginiemy lub skończymy rozgrywkę, wracamy do ostatniego punktu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że czasem punkt kontrolny i miejsce akcji dzielą długaśne poziomy, w których ponownie musimy się przebijać przez uprzednio pokonanych wrogów. To może zirytować, zwłaszcza że Control jest grą dość trudną i ginąć będziemy często.

Szczytowym momentem frustracji była dla mnie jedna z ostatnich misji, która – na domiar złego – odbywała się w najgorzej zaprojektowanym poziomie jaki od dawna widziałem w grach. Walczymy z hordami wrogów na wąskich platformach, z których łatwo jest spaść. I tak po trzykroć. Jeśli w którymś momencie zginiemy, musimy powtarzać całą sekwencję od początku, a to może zająć nawet kilkanaście minut! Podchodziłem do tej misji ponad 25 (sic!) razy, nim udało mi się pokonać wrogów i fatalny projekt mapy.

Wielka szkoda, bo po kilku rewelacyjnych godzinach z Control dostałem kilka godzin narastającej frustracji, po której miałem ochotę odpuścić grę – a byłoby bardzo szkoda, gdybym to zrobił, bo finał wart jest przebrnięcia przez ten etap gry.

Pozostając w temacie minusów – wyłączność w Epic Games Store to ogromny błąd.

Control jest pierwszą grą Remedy, która trafi na konsolę PS4. Będzie też dostępna na X1, oczywiście. Trafi też na PC, ale… jako exclusive dla Epic Games Store, przynajmniej na razie. To fatalna wiadomość zarówno dla studia, jak i dla graczy.

Dla studia, bo obecność gry w Epic Games Store oznacza, iż nie mamy tu żadnych statystyk rozgrywki ani achievementów. Nie wiadomo, ile znajdziek zostało do znalezienia, ile poziomów do odkrycia, ile misji do przejścia. Nie ma czym pochwalić się przed znajomymi, nie ma zachęty, bo odkrywać Najstarszą Siedzibę po zakończeniu gry – a to wszystko dostaną gracze konsolowi. Pecetowcy tymczasem mogą słusznie narzekać, że znajdźki nie mają żadnego sensu (prócz zbierania materiałów do rozbudowy Serwobroni). A to poważny zarzut, biorąc pod uwagę fakt, że między rozlicznymi dokumentami, multimediami i ulepszeniami, owych znajdziek jest w grze mnóstwo.

Dla graczy, bo chcąc zagrać w Control będą zmuszeni skorzystać z najgorszego repozytorium gier na komputery osobiste, którego jedyną zaletą są przyzwoite gry za darmo, rozdawane co tydzień (ostatnio był nawet Alan Wake, jak ktoś się załapał – polecam ograć przed ograniem Control). I choć Epic Games Store w marcu zapowiedział rozbudowę swojej platformy o rozwiniętą część społecznościową i achievementy, tak mamy sierpień, a rozwoju dalej nie widać. Szkoda.

Wyczekiwałem Control z zapartym tchem i dostałem więcej, niż mogłem prosić.

Spędziłem już fantastycznych kilkanaście godzin przechodząc wątek główny i niektóre z misji pobocznych, i z wielką przyjemnością spędzę kolejnych kilkanaście godzin, przemierzając otchłań Najstarszej Siedziby.

Od strony czysto rozrywkowej: Control jest znakomity. Szybki, intensywny, dostatecznie trudny, by stanowić wyzwanie, a jednocześnie na tyle fabularnie angażujący, by chcieć poznać odpowiedzi za wszelką cenę.

Od strony audiowizualnej: to niebywały popis możliwości autorskiego silnika Remedy i technologii od Nvidii. Warto jednak grać na monitorze typowo gamingowym, bo np. mój graficzny BenQ nieco zbyt słabo radzi sobie z niwelacją smużenia i miejscami obrazek był jeszcze bardziej rozmyty, niż faktycznie miało to miejsce w grze.

Od strony fabularnej i świata przedstawionego: twórcy od miesięcy uprzedzali w materiałach promocyjnych, że będzie dziwnie. I było dziwniej, niż dziwnie. Za samą dziwność i tworzony przez nią klimat twórcom gry należą się nie tylko brawa, ale też pieniądze od graczy. Remedy robi to, co Remedy umie najlepiej: tworzy niepowtarzalny klimat.

Control nie ustrzegł się minusów. Motywy przewodnie trącą sztampą, niektóre misje są dość powtarzalne w swej strukturze (i wtórne w ujęciu całego świata gier) a irytujący system punktów kontrolnych z pewnością odstraszy wielu graczy, przyzwyczajonych do lepszego rozwiązania zapisywania postępów w grze.

To powiedziawszy, suma zalet przewyższa sumę wad po wielokroć. To bez dwóch zdań najlepsza gra w dorobku Remedy, w której dobrze zabawią się zarówno wierni fani studia, jak i osoby, którzy z tworami Finów mają do czynienia po raz pierwszy. Jak ja wam zazdroszczę! Czeka was naprawdę dzika przejażdżka.

Na plus:

+ Grafika powala
+ Udźwiękowienie jest przemiodne
+ Klimat gęsty jak przeterminowany jogurt naturalny (nie pytajcie, skąd wiem)
+ System walki ani na chwilę nie nudzi
+ Najstarsza Siedziba skrywa ogromną liczbę niespodzianek
+ Absurd goni absurd
+ Historia świata przedstawionego rysowana w dokumentach pobudza wyobraźnię
+ Nawiązania do poprzednich gier Remedy to przepiękny ukłon w stronę fanów

Na minus:

- Wyłączność w Epic Games Store (na PC) to pomyłka
- Znajdziek faktycznie jest za dużo, zwłaszcza pod koniec gry, gdy nie ma już czego modyfikować
- PUNKTY KONTROLNE TO ZŁO
- Projekty poziomów są bardzo nierówne
- Momentami bywa sztampowo
- Dialogi z NPC-ami niewiele wnoszą do rozgrywki

Większość z tych wad to jednak drobiazgi. Control w ujęciu ogólnym jest znakomitą grą, na która warto wydać ciężko zarobione pieniądze i poświęcić kilkanaście godzin życia. Jeśli Remedy jest dziś w tak dobrej formie, to aż drżę z niecierpliwości, by zobaczyć, jaki będzie Alan Wake 2.

Bo przecież czas najwyższy na Alana Wake’a 2, prawda?

Moja ocena Control: 8/10. Idźcie i grajcie z tego wszyscy.



Dzika przejażdżka po festiwalu absurdów. Control to najdziwniejsza gra, w jaką warto zagrać w 2019 r. – recenzja
Viewing all 7451 articles
Browse latest View live